„Łemkowski Ganek” to nieregularny cykl rozmów i wywiadów na antenie radia LEM.fm i na portalu lem.fm. Jakub Zygmunt rozmawia z interesującymi osobami z regionu Łemkowyny, Beskidu Sądeckiego i Niskiego oraz ogólnie Karpat. Tym razem wywiad został przeprowadzony z Małgorzatą Kotarbą.
Małgorzata Kotarba – pochodzi z Piwnicznej Zdroju, z wykształcenia ukrainistka, z zawodu korektorka i autorka tekstów, czasem tłumaczka i jeszcze przewodnik wycieczek – w góry, po miastach, na manowce też, miłośniczka jazdy na rowerze i poznawania tych miejsc, których jeszcze nie nikt odkrył.
Wychowałaś się w Piwnicznej Zdroju, w regionie zamieszkiwanym przez Czarnych Górali. Opowiedz coś o swojej rodzinie. Czy czujesz się góralką z dziada pradziada, czy raczej nie odnosisz się specjalnie do lokalnego folkloru?
Jestem raczej góralką miejską – jeśli taki twór w etnografii może zaistnieć. Bo rodzina rzeczywiście pochodzi z Sądecczyzny – mama z Piwnicznej, tata z Rytra. Ale mieszkam w samym centrum, miasteczka i gór. A lokalny folklor lubię i cenię, jak najbardziej.
Tym, którzy jeszcze nie byli w Piwnicznej, albo znają ją tylko dzięki nazwie popularnej wody mineralnej, przedstaw w kilku słowach te okolice? Dlatego warto tam się wybrać? Czym przekonasz każdego turystę, by za cel swoich wakacyjnych wędrówek obrał Piwniczną Zdrój?
A dlaczego by nie? A tak zupełnie poważnie – dla kogoś, kto lubi góry, to Piwniczna, położona w samym sercu Beskidu Sądeckiego, jest miejscem idealnym. Doskonałym do wędrówek (pieszych i rowerowych) zarówno w Pasmo Jaworzyny Krynickiej, jak w Pasmo Radziejowej. Jeśli ktoś szuka spokoju, ciszy – tu je znajdzie. Jeśli gwarnych ulic, pełnych atrakcji klubów i imprezowego życia – niestety nie.
Śledząc Twoje podróżnicze poczynania, można wnioskować, że rower i snowboard to dwie bliskie Ci pasje. Masz jakąś ulubioną trasę rowerową po Beskidzie Sądeckim, którą poleciłabyś chętnemu poznać ducha regionu?
Rzeczywiście, ostatnimi czasy rower i snowboard zdominowały moje aktywności. Z ulubionych tras to na pewno droga dojazdowa do Bacówki nad Wierchomlą. Szybko, łatwo i przyjemnie, a na górze – bardzo przeze mnie lubiane – schronisko z genialną panoramą. Potem zjazd do Szczawnika i przez Palenicę i Żegiestów powrót – to tak na szybko, jak mało czasu. Trasą tą wyjedzie przeciętnie sprawny turysta. Może niekoniecznie w rajdowym tempie, ale wyjedzie. Zawsze też można pójść pieszo – warto!
A z tras dłuższych to są takie sympatyczne szutrowe drogi w dolinach w obu pasmach Beskidu, z dolin wyprowadzają w górę, a potem – wiadomo, apetyt rośnie w miarę jeżdżenia.
Snowboard natomiast to zupełnie nowy dla mnie świat, nad wyraz fascynujący i ogromnie wciągający. Tu nie ma co wiele mówić, trzeba po prostu jeździć! Czysta radość!
Wróćmy jeszcze na chwilę do tematu Piwnicznej Zdroju, a dokładnie do samej nazwy tego miasteczka. Jest wiele teorii. Dawniej miasto nazywało się Piwniczna Szyja i przypuszcza się, że były tutaj jakieś piwnice. To prawda? Inna teoria mówi, że nazwa ma związek z łemkowską „północną” [пілнічна – przyp. red.], czyli mogło być „północna szyja”.
Piwnic tu nie brak i dziś. Jednak wywodzenie nazwy miasteczka od nich jest błędne – wedle źródeł nazwa ta wzięła się od wąskiego przesmyku między zboczami Kicarza a rzeką Poprad, dziś praktycznie niezauważalnego, ze względu na zmiany w krajobrazie. Pierwotna nazwa miasta brzmiała właśnie Piwniczna Szyja.
W piwniczańskich piwnicach przechowywano natomiast sprowadzane z Węgier wino. Piwnice takie, okazałe, zabytkowe można dziś znaleźć pod niektórymi domkami w rynku. Są jednak własnością prywatną, nieudostępniane turystom.
Co zaś się tyczy konotacji łemkowskich. Niegdyś, na fali olbrzymiej fascynacji łemkowskim światem i poszukiwań korzeni rusińskich/łemkowskich w rodzinie i w historii miasta, pozwoliłam sobie wysnuć taką teorię, że Piwniczna stanowiła właśnie północne rubieże Łemkowyny. Teoria ta jednak nie zyskała w gronie znajomych uwagi innej niż podśmiechiwanie się, jakże więc byłam zdziwiona, gdy w swojej ostatniej książce mówi o tym sam Antoni Kroh! Zatem – chciałabym wierzyć, że to z konotacjami rusińsko-łemkowskimi jest związanie pochodzenie nazwy Piwnicznej.
Teraz skierujmy się trochę na wschód. Studiowałaś ukrainistykę. Dlaczego taki kierunek? Czy od dawna już gdzieś Cię ciągnęło w tamte strony?
To długa historia. Wszystko zaczęło się w liceum – trzeba było wybrać szkołę i wybór padł na IV LO im. Bolesława Chrobrego w Nowym Sączu. Wybór podyktowany m.in. tym, że tam właśnie, z Dyrektorem Kołczem jeździło się na Wschód, bo nie tylko na Ukrainę. A temat znałam z relacji rodzeństwa, które do szkolnych „dzieci Kołcza” już należało. Wyjazdy na Kresy Wschodnie zdominowały moje myślenie w tamtym czasie.
Potem było poszukiwanie wschodu w Polsce. Mityczne dzikie Bieszczady, pierwsze samodzielne wyjścia w góry pod namiot, smak swobody i kontaktu z tak obecną w teraźniejszości przeszłością. Zwariowałam na punkcie Bieszczadów, potem trafiłam w Beskid Niski, gdzie w wielu miejscach świat łemkowski żył, odradzał się. Gdzie grała prawdziwa łemkowska muzyka, ludzie do Boga gadali po łemkowsku właśnie, gdzie wchodząc do sklepu w Bartnem czułam się jak w obcym dla siebie świecie, bo każdy tu po swojemu gadał, bynajmniej nie po polsku. To była dla mnie magia. Beskid Łemkowski mnie zaczarował na całego.
A potem, gdy trzeba było wybierać drogę dalszej kariery naukowej, wybór padł na… italianistykę. Ale los bywa przewrotny (albo czasem mądrzejszy od nas?) i pewnego razu dostałam od mamy podręcznik do nauki ukraińskiego. No i przepadłam. Nie znałam cyrylicy, nic nie rozumiałam, ale magia wschodu zadziałała, o italianistyce zapomniałam, a kompas nie tylko serca, ale i naukowy pokazał Ukrainę. I filologię ukraińską – bo że jakąś obcą filologię będę chciała studiować, tego akurat byłam pewna. Więc Mamie i Dyrektorowi Kołczowi zawdzięczam tak wiele w swoim życiu.
Pomimo złożonej sytuacji ekonomiczno-politycznej Ukrainy nadal polecasz ten kraj jako cel do odwiedzenia i poznania z bliska? Mogłabyś opowiedzieć o kilku swoich ulubionych miejscach na Ukrainie, do których wróciłabyś choćby zaraz? Dlaczego te właśnie?
Tak, choć sytuacja polityczna jest cały czas mało stabilna, zachodnia Ukraina jest spokojna i bez problemu można tam wędrować, zachowując zdroworozsądkowe zasady bezpieczeństwa – jak wszędzie. Ja z wielką przyjemnością wracam do Lwowa – może mało to oryginalne, ale coś to miasto w sobie ma, co sprawia, że czuję się tam dobrze. Taka serdeczna przestrzeń, dziś pełna już wspomnień, własnych obrazów, zdarzeń. Lubię też wracać w Karpaty Ukraińskie – w ten górski świat, tak silnie dla siebie mitologizowany prozą ukraińską i polską. Ale człowiekowi chyba trzeba takiej mitologii własnej, swojej geografii, stwarzania świata tylko dla siebie. Więc na trasie zachodniej Ukrainy nie pominę też Zakarpacia – świata poplątanych kultur, gdzie jest się niby na Ukrainie, ale można się nie dogadać, bo się trafi do wioski romskiej albo do miasteczka z przewagą mniejszości węgierskiej.
Podczas pierwszych wyjazdów na Ukrainę, kiedy ten kierunek wśród turystów był kompletnie niepopularny i egzotyczny, choć przecież tak bliski, to wszystko było dodatkowo podszyte emocjami odkrywania czegoś niedostępnego dla wszystkich. Bo jednak ten wschód budził obawy, nie był wygodnym znanym zachodem. A mi się to właśnie podobało i tym silniej przyciągało.
Tak naprawdę wiele mam tam takich miejsc, gdzie przy możliwości teleportacji chciałabym się zaraz znaleźć. A wracać się też tam chce dla ludzi. Wiem, że polsko-ukraińska historia była złożona, że stosunki są tu i dziś napięte, ale – ja lubię tych wschodnich ludzi. Ich serdeczność, normalność. Taką ludzką mądrość w nich. Na pewno w kontakcie z nimi pomaga znajomość języka – znacznie łatwiej wejść w bliższe relacje z ludźmi, mogąc z nimi porozmawiać nie tylko o tym, jak tu ładnie albo jak bardzo się mi gdzieś podoba. A jak wiadomo – rozmowa otwiera oczy, serca, nowe perspektywy.
Ukraina na rowerze? Myślisz, że jest to wariant możliwy do wykonania? Sama podróżowałaś przez ten kraj na dwóch kółkach? Jak oceniasz taki sposób poznawania Ukrainy?
Zdecydowanie tak. Zdarzyło mi się również i samej tam rowerem podróżować – czułam się znakomicie, bezpiecznie, nawet samej „lądując” o północy w Werchowynie. Ale ja tam wszędzie czuję się bezpiecznie. Poprawia się jakość dróg na Ukrainie, wciąż jednak jest wiele tras szutrowych lub bardzo zniszczonych, które dla rowerzysty, według mnie, są idealne. Bo jazda tymi głównymi, owszem, jest możliwa, ale kultura jazdy na drogach wciąż jednak pozostawia wiele do życzenia. Ale i tak uważam rower za doskonały środek transportu na podróż. Dziś już wiem, że autostopem można dotrzeć wszędzie, a rower pozwala na aktywny wypoczynek i na pokonywanie sensownych dystansów, których pieszo by się w dzień zrobić nie dało.
Na swoim koncie masz również dalsze wyprawy rowerowe, np. do Gruzji. Co szczególnego zapamiętałaś po tamtym wyjeździe? Przypomnę, że kilka lat temu przejechałaś tam kilkaset kilometrów w kilkanaście dni. Dla przeciętnego człowieka to brzmi imponująco!
Tak, choć w zestawieniu z podróżami wielu innych rowerzystów bynajmniej nie brzmi to okazale. Na pewno jednak jest szalenie istotne dla mnie.
Rowerowa podróż pierwsza – jakże przełomowa z wielu względów. Padło na Rumunię, bo zawsze autostopem traktowana przelotem, tranzytowo, kusiła i wołała o lepsze poznanie. Przełomowo także, bo już pierwszego dnia podróży pobiłam swoje rowerowe rekordy – o co akurat nie było trudno, bo dotychczas przejechanie 30 km było wyzwaniem. Tymczasem wtedy pokonałam kilometrów 80, z obładowanym sakwami rowerem, i miałam ochotę na więcej. Potem było tylko gorzej, bo nagle wyrosły góry, brak kondycji dotkliwie dokuczał, ale mimo bólu wszystkich możliwych mięśni serducho się cieszyło i tylko chciało więcej i dalej. Przejechaliśmy wówczas Rumunię dookoła, robiąc nieco ponad 1000 km w dwa tygodnie – dla mnie niebywale pozytywne szaleństwo.
A potem zachciało się czegoś jeszcze. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności we wrześniu polecieliśmy do Gruzji (Rumunia była w maju) – tym razem z rowerami właśnie. To już była „poważniejsza” wyprawa, w rejony, gdzie nie dotarliśmy autostopem, a które poznać się bardzo chciało. Przejechaliśmy Swanetię, przez przełęcz Zagar (nieco ponad 2500 m n.p.m.), zahaczyliśmy też o Morze Czarne – choć tam dojazd był już łączony koleją, bo nie zdążylibyśmy na samolot powrotny. W sumie nieco ponad 500 km wtedy przejechaliśmy.
Długo by można o tych wyjazdach opowiadać. Jednymi z niezapomnianych wrażeń jest na pewno to, że nagle zmienia się perspektywa – świat, który, patrząc na mapę w Piwnicznej, wydawał się taki daleki, nieosiągalny, nagle staje się światem z sąsiedztwa. Oj, ciągnęło mnie wtedy, by nie wracać, by wsiąść na ten rower i jechać dalej, na wschód rzecz jasna. Zdecydowanie apetyt rośnie w miarę jeżdżenia, na kilometry, na świat, takie ciągłe nienasycenie.
I takiego pomyślnego nasycania się światem, wschodnim, ale i nie tylko, życzę wszystkim – dziękuję, Kubie – za możliwość wywiadu dla łemkowskiego portalu lem.fm, i do zobaczenia na Wschodzie.