Końcem stycznia tego roku wyszedł czwarty tom cyklu kryminalnego o Ninie Warwiłow pt. „Kłamczuch” autorstwa Jędrzeja Pasierskiego. Główna bohaterka, policjantka Nina, podobnie jak w drugim tomie, w „Roztopach”, znów trafia w Beskid Niski. I chociaż tym razem jest to prywatny pobyt, to raz jeszcze przyjdzie jej się zmierzyć ze zbrodnią, w tle której będą gdzieś wybrzmiewały echa wysiedleń, nierozwiązanych spraw z przeszłości, łemkowskich pieśni…
Jędrzej Pasierski (1984 r.) – prawnik, absolwent Uniwersytetu Warszawskiego, do niedawna zaangażowany w pracę w organizacjach zajmujących się prawną ochroną środowiska, międzynarodową pomocą rozwojową oraz współpracą państw Europy Środkowo-Wschodniej. Jednak porzucił etatowy styl życia na rzecz pisania i od kiedy zaczął publikować swoje powieści, szturmem zdobywa kryminalny rynek czytelniczy. Jego książka „Roztopy” zdobyła Nagrodę Wielkiego Kalibru za najlepszą powieść kryminalną 2019 roku.
Natalia Małecka-Nowak: Zacznijmy z grubej rury. Czy nie boisz się konsekwencji swojego pisania – może samej Pyrowej, zbrodniczej wioski, na mapie ziemi gorlickiej nie ma (po opisach w książce wydaje mi się, że jest to połączenie dwóch sąsiadujących wsi), ale wiele z tego, co dookoła, co się z nią łączy, nie tylko związanego z geografią, można odnaleźć. Czytelnicy mogą mieć problem z odróżnieniem fikcji literackiej od prawdy historycznej, a demony łatwo wywołać… Czy nie boisz się, że przyczepisz jakąś łatkę temu naszemu południu?
Jędrzej Pasierski: Poruszyłaś teraz dwie kwestie. Zacznijmy od drugiej. Nie boję się łatki, dlatego że to jest właśnie specyfika prozy kryminalnej – piszesz o jakimś miejscu, gdzie musi być zbrodnia, bo nie może być powieści kryminalnej bez zbrodni. I teraz pytanie – czy osoby z tego miejsca są zadowolone, że się o nich pisze, o ich regionie, czy nie są zadowolone? Z mojej obserwacji wynika, że mogą być, o czym przekonałem się, np. jak miałem spotkanie w Gorlicach. To było jedno z moich lepszych autorskich spotkań. Teraz mieszkam we Wrocławiu i często dostaję pytania, kiedy umieszczę akcję powieści kryminalnej w tym miejscu. Nie spotkałem się jeszcze z żadną urazą o umieszczanie akcji w jakimś konkretnym miejscu. Ale, tak jak powiedziałem, wręcz przeciwnie – z zadowoleniem, że pisze się o naszym regionie. Myślę, że każdy jest trochę lokalnym patriotą, lubi miejsce, w którym mieszka, i uważa, że jest wyjątkowe. Poza tym, jak słusznie zauważyłaś, w Beskidzie Niskim obrałem taką metodę, że kluczowe miejscowości wymyślam – czy to Bukowce, czy Pyrową. Robię tak z różnych względów. Głównie dlatego, że nie czułbym się dobrze z tym, gdybym miał zakłamywać rzeczywistość, że np. fabularnie potrzebuję jakichś miejsc na mapie mojej wsi, ale dana istniejąca wieś tych miejsc nie ma, to je dodaję. Wolę więc tworzyć dane miejscowości, ale żeby nadać im realizm, to staram się, żeby były w klimacie beskidzkim i w otoczeniu innych – realnych – miejscowości. Mogę sobie na to pozwolić dlatego, że nie piszę reportaży, lecz fikcję, prozę kryminalną. Moim głównym zadaniem jest opowieść jako taka. Musi być przede wszystkim ciekawa. Oczywiście staram się też o oddawanie prawdy, ale w miarę jak dodaję kolejne elementy do jej świata, scenerii, to ona odchodzi od swoich inspiracji i staje się swoją scenerią, do tego właśnie dążę. Uważam, że kreatywność to jedna z najważniejszych rzeczy w pisaniu. Myślę już o kolejnej i następnych częściach.
Mieszkałeś w Beskidzie Niskim przez lata dzieciństwa, wczesne lata młodości, teraz też często wracasz. Jest u Ciebie fascynacja tym miejscem – trochę odludziem, trochę prowincją? Dlatego zacząłeś umieszczać akcje kryminałów na Łemkowynie? Może to trochę tęsknota za miejscem, które było Twoim domem, a może dobrze przemyślany marketing?
To będzie połączenie wszystkiego. W dużej mierze wychowałem się w Beskidzie Niskim, byłem tu w istotnych momentach dzieciństwa. Najpierw był Olchowiec koło Dukli, moi rodzice kupili tam dom, kiedy się urodziłem. Później, jak miałem parę lat, mniej więcej pięć, zacząłem chodzić do szkół w Beskidzie Niskim.
Regularnie tu jeżdżę, jest więc oczywistym, że odczuwam silny związek z Beskidem Niskim.
Mówi się o czymś takim jak sceneria pierwotna, czyli o czymś, co jest w człowieku najgłębiej zakorzenione, być może tą scenerią pierwotną, a przynajmniej pierwszą jest właśnie Beskid Niski. Regularnie tu jeżdżę, jest więc oczywistym, że odczuwam silny związek z Beskidem Niskim. Natomiast decyzja, żeby umieścić tu akcję „Roztopów”, nie była aż tak oczywista. Wynikała bardziej z tego, że chciałem od razu odświeżyć serię. Pierwsza część rozgrywała się w Warszawie, ale dla drugiej chciałem już czegoś nowego. Pomyślałem o Beskidzie, miałem zarys fabuły i stwierdziłem, że zobaczę, jak to zagra, i tak dokładałem kawałek po kawałku. Na początku to nie miały być Gorlice, a potem – w sumie, czemu nie. Napisałem „Roztopy”, potem kolejną powieść znów z akcją w Warszawie. Byłem zadowolony z efektu, wiedziałem, że czytelnikom też się podoba, więc stwierdziłem, że następna część też może się rozegrać właśnie w Beskidzie Niskim. Czułem, z punktu widzenia czysto pisarskiego, że to miejsce ma duży kryminalny potencjał. I teraz, kiedy mam już drugą powieść w Beskidzie Niskim, to jest to zupełnie inna sceneria. Myślę, że każdy, kto przeczyta „Kłamczucha”, zauważy, że to jest zupełnie inny klimat miejsca niż Bukowce w „Roztopach”, choć to jeden i ten sam powiat. A tych miejsc, tych innych, jest jeszcze więcej. Podsumowując – mogę powiedzieć, że o przeniesieniu akcji w Beskid Niski zaważyły czynniki emocjonalne i logiczne.
W „Kłamczuchu”, podobnie jak w „Roztopach”, pojawiają się łemkowskie akcenty. W „Kłamczuchu” jest tego całkiem sporo, i muszę przyznać, że zadanie odrobione – nie jest pomieszany temat wysiedleń, jest nawet wzmianka o obozie w Jaworznie, a mało kto „z zewnątrz” ma w ogóle świadomość o istnieniu tego obozu, jest kropka (choć dla mnie, jako Łemkini, to trochę męczące, że ten motyw musi się zawsze pojawić w kontekście Łemków, ale cieszy, że pojawia się też np. informacja o filologii łemkowskiej). Jest motyw watry, choć w odniesieniu do tej obecnej to bym się spierała czy to akurat święto łemkowskiej kultury, ale generalnie łemkowskie elementy poprawnie wykorzystane – a jeżeli chodzi o nas, łemkowskich czytelników, to jesteśmy na tym punkcie bardzo wrażliwi, żeby nie powiedzieć – drażliwi, czy coś nie jest źle napisane, pomieszane, przemieszane. Wiedzę o Łemkach miałeś pewnie jeszcze z czasów, kiedy tu mieszkałeś, ale po części musiałeś ją pewnie trochę uzupełnić (bo np. filologia rosyjska z językiem łemkowsko-rusińskim pojawiła się później), prawda?
Mieszkałem w Beskidzie Niskim za dzieciaka i znałem wiele osób łemkowskiego pochodzenia, czy to starszych ode mnie, czy moich równolatków, chodziłem do szkół w Gorlicach, ale jeżeli chodzi o fakty dotyczące historii Łemków, to nie miałem takiego poczucia, że wszystko wiem. W kwestiach obyczajowych już bardziej, ale fakty historyczne? Zdecydowanie musiałem je sobie zbudować w trakcie pisania książek. Historia generalnie jest mi bardzo bliska. Planowałem nawet studiować historię, startowałem w różnych olimpiadach w Gorlicach, lubię te tematy, ale nie uważałem, żebym miał dużą wiedzę o Łemkach, przesiedleniach, akcji „Wisła”, dalej tak nie uważam, ale że potrzebowałem ją rozbudować, to dużo czytałem, rozmawiałem z ludźmi, którzy wiedzą więcej ode mnie. Starałem się stworzyć wiarygodny obraz. Poza tym, to, co wspomniałem na początku, choć stworzyłem dwie fikcyjne miejscowości w Beskidzie Niskim, to uważam, że ogólne realia beskidzkie i to, co podaję jako fakty historyczne, to powinno być wierne. Starałem się dać z siebie 100%, żeby odwzorować realia takie, jakie one są, a gdzie nie wiedziałem, to pytałem, poprawiałem, wielokrotnie się upewniałem, żeby efekt końcowy to nie był jakiś sielski obrazek itd. Wiadomo, że nigdy nie jest idealnie. Z tą kropką to mam osobiste doświadczenia, przy których towarzyszył mi śp. Mirek Nahacz. Wiem, że kropka wciąż jest żywa w Beskidzie Niskim, że to nie jest skansen. Ciągle to pamiętam i to też trochę tak we mnie wybrzmiewa.
No właśnie – jak wspominasz czas, kiedy tu mieszkałeś? Miałeś bliższy kontakt z łemkowską kulturą? Nawiązałeś wtedy jakieś trwałe przyjaźnie z Łemkami?
Kontakt z Łemkami miałem już od dziecka. Z rodzicami chodziliśmy w odwiedziny do różnych łemkowskich rodzin, chociaż wtedy to nie zawsze wiedziałem, która rodzina jest polska, a która łemkowska, ale np. w Olchowcu często odwiedzaliśmy rodzinę Toropiłów. Przesiadywaliśmy tam godzinami, to była zaprzyjaźniona, bliska nam rodzina. Później, gdy mieszkałem w Wołowcu, to oczywiście też poznałem kilka łemkowskich rodzin, więc ten kontakt był od zawsze. Do tego dochodzi też ten rówieśniczy kontakt, np. ze wspominanym już Mirkiem Nahaczem, to on był moim kontaktem w świecie Łemków. Zaprzyjaźniliśmy się już w przedszkolu, ale odnowienie naszej przyjaźni nastąpiło gdzieś w liceum. Właściwie to w każde wakacje się szwendaliśmy razem po okolicy, po watrze, po górnej Radocynie itd., rozrabialiśmy. Teraz też jeszcze utrzymuję różne kontakty, bo cały czas bywam w Beskidzie Niskim. Mam np. koleżankę Łemkinię, z którą chodziłem jeszcze do szkoły w Gładyszowie, i pomogła mi rozwiać wątpliwości w zakresie Łemków i życia w małej miejscowości.
A masz swoje ulubione miejsce na Łemkowynie?
Jestem w dużej mierze człowiekiem natury, więc moje ulubione miejsca to wszystkie te, które są związane z przyrodą. Nie jestem do końca miejskim ani małomiejskim człowiekiem, najlepiej się czuję, gdy jest zielono wokół mnie. W „Kłamczuchu” np. pojawia się szlak przez Nieznajową, jest tam klimatyczna droga, stare kąpielisko, które lubię, są łąki, lasy, jest magia, więc jeżeli miałbym precyzować i określić tylko jedno miejsce, to będzie właśnie dolina Nieznajowej.
Czy pamiętasz z tych dziecięcych i późniejszych lat, jak chodziliście po łemkowskich domach, czy Łemkowie wtedy kryli się z tym, kim są, czy nie?
To jest dobre pytanie, ale nie wiem, czy znam na nie odpowiedź. Do mnie, wtedy do dziecka, dopiero stopniowo docierały pewne fakty, wiedza o świecie i chyba nie do końca sobie zdawałem z tego wszystkiego sprawę, ale chyba się nie ukrywali, bo ja zawsze wiedziałem, gdzie idziemy, że to byli Łemkowie. Poza tym w miejscowościach, w których żyłem, byłem traktowany jak swój, mieliśmy przyjacielskie układy, oprócz tego byłem małym dzieckiem, to nikt się mnie nie bał. Trudno mi powiedzieć w sumie. Myślę, że w latach 90., o tych, o których mówię, to już raczej się nie ukrywano – ale mogę się mylić.
A czy uważasz, że w temacie relacji polsko-łemkowskich jest jeszcze wiele do przepracowania? A to, że poruszasz w swoich kryminałach np. kwestię przejmowania majątków, sąsiedzkich relacji, niedokończonych spraw z przeszłości, to wynika z jakiejś misji, żeby przerabiać te niełatwe tematy?
Nie jestem pisarzem czy autorem z misją przekazu społeczno-historycznego. Piszę powieści kryminalne i uważam, że dydaktyka to nie jest moja rola. Z takiego założenia wychodzę. Natomiast staram się, żeby te moje powieści, zwłaszcza jak rozgrywają się w miejscu nasączonym historią, nie odbiegały od prawdy. Kiedy opisuję jakieś historyczne tematy, to fabuła robi się ciekawsza.
Zawsze gdy jestem pytany o Łemków w kontekście moich powieści w Beskidzie Niskim, to mówię, że pewnym wykroczeniem byłoby nie pisać o Łemkach w tym miejscu.
Poza tym uważam, że o niektórych rzeczach warto opowiedzieć. Nie dlatego, że mam na celu dydaktykę czy upatruję w tym misję, bardziej dlatego, że warto. Zawsze gdy jestem pytany o Łemków w kontekście moich powieści w Beskidzie Niskim, to mówię, że pewnym wykroczeniem byłoby nie pisać o Łemkach w tym miejscu. Dla mnie jest to w większej mierze ziemia łemkowska niż polska, wiec byłoby to naruszenie – nie pisanie o Łemkach, ich losach i kulturze na ich ziemi.
Bardzo Ci za to dziękuję, bo nie jest to powszechnie myślenie.
A jeżeli chodzi o te sąsiedzkie relacje, to warto poruszać takie tematy, chociaż są trudne. Ale też nie jestem pierwszą osobą, która powinna się na ten temat wypowiadać, bo ani nie jestem ekspertem w temacie Łemków, ani historykiem czy reportażystą, piszę powieści kryminalne. Jak powiedziałem – gdy piszę powieści, które są osadzone w danym regionie, tu i teraz, to staram się, żeby były uczciwie przedstawione. Ale problem w zakresie relacji polsko-łemkowskich, a może nawet bardziej Polski jako kraju względem Łemków, wciąż istnieje, pozostaje też kwestia ziem, bo przecież doszło do ogromnego naruszenia własności poprzez wysiedlenia. Zdaje się, że ta kwestia nie została jakoś specjalnie uregulowana.
O te relacje pytam też dlatego, bo kiedy np. pojawiły się dwujęzyczne tablice z nazwami miejscowości, a to się stało relatywnie niedawno, to się okazało, że nagle sąsiad sąsiadowi wilkiem i wcale nie jest tak dobrze, jak się nam wydawało, że trafiały i trafiają się incydenty dewastacji.
W mojej książce, w „Kłamczuchu”, pada nawet takie zdanie, że Polska cierpi na chorobę – że tu się nie lubi innych. Nawet nie jestem zaskoczony, że takie były reakcje. Chociaż ja sam z radością i przyjemnością odnotowałem fakt, że są dwujęzyczne tablice, bo po pierwsze to jest uczciwe i tak należy, a po drugie – można to rozpatrywać też w formie ciekawostki, śladów tego, co było. Z punktu widzenia literackiego, wyobraźniowego widać, że tu coś się dzieje, że tu jest też inna nacja, o ile można tak powiedzieć.
Nie można – nawet trzeba!
Musze przyznać, że dużo się nagrzebałem przy tych łemkowskich wątkach, żeby wszystko dobrze napisać, użyć odpowiedniej terminologii, żeby nikogo nie urazić, bo np. czy Łemkowie sami o sobie powiedzą „my Łemkowie” czy „my Rusini”, ponoć są różne opinie.
Odejdźmy już od tematu Łemków. Ale wróćmy do początku – początku Twojego pisania. To był impuls, żeby rzucić etatową pracę? Czy nosiłeś się z tym już od dłuższego czasu?
Tak, nosiłem się z tym, bo raczej jestem ostrożny z podejmowaniem decyzji, chociaż ta, którą podjąłem, była dość karkołomna – rzuciłem pracę, nie mając innej perspektywy, i to było celowe działanie, bo wcześniej zawsze przechodziłem z pracy do pracy, tym razem nie chciałem tego robić. Nie wiedziałem, że będę pisał. Chciałem robić coś, co będzie bardziej w zgodzie ze mną. Kierowało mną zmęczenie mentalne, które narastało dobrych parę lat. Miałem wrażenie, że coś już się wyczerpało, wypaliło i mimo, że nie jestem jakiś wiekowy, to tak to czułem. Potrzebowałem przerwy. Dałem sobie rok. Druga sprawa była taka, że chciałem robić coś kreatywnego, myślałem trochę o pisaniu, bo zawsze lubiłem czytać, i wydawało mi się, że to jest fajne zajęcie, ale też wydawało mi się, że książka to jest aż nazbyt ogromny projekt. Na początku zacząłem malować obrazy olejne, bez warsztatu, tak jak czułem. To było ciekawe doświadczenie dla mnie, bo chodziło o to, żeby urealniać wizje, które miałem w głowie. Byłem ciekaw, czy jestem w stanie to zrobić, podchodziłem do tego jak do realizacji projektu twórczego. Nie były to żadne wielkie dzieła sztuki, abstrakcje olejne, bawiłem się różnymi przejściami barw, tonacjami, tym, że mogę kontrolować każdy element obrazu. Malowanie było dla mnie bardzo ekscytujące, że to było takie moje, że każdy element obrazu był taki, jak sobie wymarzyłem, i że ten efekt mi się podoba.
To jest takie moje idée fixe – żeby każde zdanie mi się podobało i tworzyło rodzaj odpowiedniej estetycznej kompozycji całości, gdzie nie ma ani jednej fałszywej nuty.
Nie wróciłem już później do malowania, wiedziałem, że z tego chleba nie będzie, ale to była moja wprawka. Doświadczenie z malowania zacząłem przekładać na pisanie – czyli że najpierw mam wizję książki w głowie, oczywiście książka jest dla mnie zdecydowanie większym przedsięwzięciem, znacznie bardziej skomplikowanym, a potem staram się tę wizję realizować, jestem jej kreatorem i mogę urzeczywistniać to, co sobie wymarzyłem w głowie, i pisać tak, żeby każde zdanie mi się podobało. To jest takie moje idée fixe – żeby każde zdanie mi się podobało i tworzyło rodzaj odpowiedniej estetycznej kompozycji całości, gdzie nie ma ani jednej fałszywej nuty.
Bardzo ambitne podejście do tematu, trzeba przyznać. A dlaczego w takim razie kryminał, konkurencja jest przecież ogromna. Czy gdy zacząłeś pisać swoją serię, to miałeś jakiś plan, założenie, żeby coś nowego wnieść do tego gatunku? Czy w ogóle da się z tego gatunku wycisnąć jeszcze coś więcej? Nadać, dodać nowe treści do klasycznej konwencji?
Nie myślę o moim pisaniu jak o konkurencji. Uważam, i nie mówię tego jakoś szumnie, ale uważam, że moje powieści nie są podobne do żadnej innej powieści kryminalnej, a czytałem ich bardzo wiele. Oczywiście są pewne elementy wspólne, jak zbrodnia, sekcja zwłok, konfrontacja sprawcy, ale cała seria jest niepodobna do żadnej innej. One są niepodobne, bo ja też jestem niepodobny do innych autorów, jak nie ma dwóch takich samych autorów, i nie muszę na siłę tworzyć czegoś nowatorskiego. Sądzę, że ważniejsza niż nowatorstwo jest pewnego rodzaju pomysłowość, nawet w ramach konwencji, bo nawet jak mam bohaterkę policjantkę, co oczywiście nie jest nic nowego, chociaż akurat samych policjantek też nie było specjalnie dużo w polskiej literaturze, to żeby w ramach tego starać się być pomysłowym, żeby intryga była świeża, w miarę bogata, żeby się działo. Uważam za nietrafione argumenty, że rynek jest przesączony kryminałami i po co następny, coś takiego jest krzywdzące dla twórcy. Oczywiście, że kryminał jest pewną konwencją i ma cechy wspólne z innymi, ale cała materia literacka jest indywidualna. Z tego punktu widzenia nie uważam więc, żeby moje powieści były konkurencją dla kogoś. Dla mnie to jest bardziej efekt wzmacniania – jeżeli spodoba mi się jakiś polski autor kryminałów, to chętniej sięgnę po kolejnego.
A kto jest Twoim pierwszym recenzentem?
Moja rodzina, różni jej członkowie, wymieniam ich np. w „Roztopach”. Każda z tych osób zwraca uwagę na coś innego, a to na kwestie logiczne, a to na zmysłowe czy opisowe. Zanim książka pójdzie dalej do redaktora, rodzina czyta jako pierwsza, co mi odpowiada, bo myślę, że powinien to zrobić ktoś życzliwy. Autor pisze książkę w samotności i nigdy nie ma pewności, czy ona jest dobra czy nie, bo trudno jest oceniać czy recenzować własne dzieło. Dobrze, żeby się pojawiła krytyka, ale konstruktywna.
Jak wygląda proces pisania kryminału – od początku masz w głowie jakiś koncept, który rozwijasz i opisujesz, pomysł na twist, czy piszesz spontanicznie, jak danego dnia poniesie Cię wena czy natchnienie, a po jakimś czasie wracasz, oceniasz krytycznie, nanosisz poprawki, zmieniasz akcję? Jak to wygląda od kuchni?
Wolę akcję mieć rozplanowaną zawczasu. Kryminał jest tak logiczną konstrukcją, że te najbardziej istotne rzeczy dotyczące fabuły dobrze mieć przemyślane, bo wtedy powieść jest lepsza. Nie umiem tego odnieść do literatury pięknej, bo tej jeszcze nie pisałem, ale wiem, że w powieści kryminalnej jeżeli sprawca pojawia się znikąd albo jest wymieniany w ostatnich minutach książki, nie wiadomo kim jest, to wtedy nie ważne, że to jest zaskoczenie, taka powieść jest według mnie sknocona. Najtrudniejszą rzeczą w powieści kryminalnej jest to, żeby sprawca z jednej strony miał wiarygodny motyw, oczywiście mówimy tu o sprawcy racjonalnym, a ja takich opisuję, nie interesują mnie seryjni zabójcy, a z drugiej strony, żeby go ukryć i zrobić to dobrze. Żeby tak było, trzeba mieć to przemyślane wcześniej.
Ciekawi mnie też, dlaczego mężczyzna wybiera na główną bohaterkę kobietę? Nie łatwiej pisać ze swojej – męskiej perspektywy? Choć być może właśnie ta odwrócona optyka sprawiła, że Twoje kryminały są nie dość, że tak bardzo poczytne, to jeszcze doceniane przez krytyków?
Kierowałem się intuicją. Sam byłem zaskoczony faktem, że podczas moich próbek pisarskich dobrze pisało mi się postaci kobiece. Po drugie uznałem, że decydując się na pewną konwencję, przed czym długo uciekałem, czyli postać policjanta, lepiej będzie wybrać na główną bohaterkę kobietę, że policjantka będzie ciekawsza od policjanta i będzie miała pewnego rodzaju naturalne konflikty i zawsze będzie bardziej oryginalna od mężczyzny. Pomyślałem też, że ta odwrócona optyka, jak to ładnie powiedziałaś, fajnie zagra, że jako mężczyzna piszący postać kobiecą sprawię, że będzie inna od postaci kobiecej pisanej przez kobietę. Zaryzykowałem. Może też jako mężczyźnie jest mi łatwiej ukryć się za postacią kobiecą.
Pisanie stało się Twoją pracą czy przyjemnością, dzięki której nie musisz pracować?
To ciekawe pytanie i chyba skłonię się ku drugiej opcji. Bo czy stało się to moją pracą? Ciągle jeszcze traktuję pisanie jako eksperyment, chociaż trwa już ponad 4 lata. Jest to dla mnie przyjemność, ale mimo wszystko samo pisanie jest dużą pracą, czasami są rzeczy, których nie robię tak chętnie, np. w przypadku „Kłamczucha” musiałem się mocno zgłębić w temat ustawy rolnej z 1970 roku.
Тeraz cały czas myślę o pisaniu, czasami aż za dużo, ale ciągle przychodzą mi do głowy nowe pomysły, zapisuję je, odkładam na bok, na później…
Była to dla mnie skomplikowana kwestia, żeby ją dobrze opisać. Przerabiałem pewno ze dwa dni 20 dokumentów na raz, żeby wyszła z tego jedna czy dwie strony w książce, dodatkowo zmieniając to w literaturę. Takich kwestii się nie da przeskoczyć, więc czasem to nie jest tylko sama przyjemność. Jak pracowałem na etacie, to po pracy się od niej odłączałem, robiłem inne rzeczy, pracowałem po to, żeby mieć na chleb. Тeraz cały czas myślę o pisaniu, czasami aż za dużo, ale ciągle przychodzą mi do głowy nowe pomysły, zapisuję je, odkładam na bok, na później…
To pokazuje, że w dobrą stronę poszedłeś, wybierając pisanie.
Wiele na to wskazuje. Jest tak, że rzeczy, które w moim życiu zawodowym były problematyczne, teraz się przydają, np. w księgowości często mi mówili, że ja zawsze komplikuję, teraz to zaleta (śmiech). I te moje niespełnione zainteresowanie historyczne mają sens, czy fakt, że zawsze musiałem zrobić po swojemu, móc kontrolować. To wszystko teraz ma dużo sensu, wskoczyło na swoje miejsce i tylko pomaga mi w pisaniu.
I ostatnie pytanie, pewnie zbyt zuchwałe, ale i tak je zadam – czy Warwiłow przyjmie propozycję Karpiuka?
Niestety nie mogę tego zdradzić – odpowiedź byłaby moim samobójem (śmiech). Poproszę o cierpliwość.
Fot. Mikołaj Starzyński