Dziś, po prawie trzech latach spotkałem swojego znajomego. Po paru zdaniach, które wymieniliśmy, w rodzaju „jak leci” albo „skąd idziesz”, znajomy powiada „jesteście dobrą mniejszością”. Radość z takiej pochwały przeszła mi tak szybko, jak tylko przeleciała mi przez całe ciało, dlatego że zaraz po tym nastąpiło: „Wy niczego nie chcecie. Robicie sobie swoją kulturę, śpiewacie, ale wszyscy potraficie mówić po słowacku i nie domagacie się czegokolwiek, tak jak to robią Węgrzy czy Romowie”. Nie odpowiedziałem na to nic. Dlatego jednak, że stał on z nowo kupioną, sportową strzelbą, która nie dawała mi jakoś poczucia bezpieczeństwa, a po drugie z „dobrym Słowakiem”, który stereotypowo myśli o mniejszościach na próżno rozprawiać o takich sprawach. Ale to, co mi powiedział, otwiera przed człowiekiem dwie poważne refleksje. Po pierwsze, to problem zawężonego myślenia o mniejszościach, a to drugie jest obrazem istoty rusińskiego, mniejszościowego życia na Słowacji.
Prawda, z pierwszym wyobrażeniem spotykam się często. Jeśli Węgrzy i Romowie na Słowacji są statystycznie największymi mniejszościami, to jest oczywiste, że o nich słychać najwięcej. Zawężone przez stereotypy myślenie o mniejszościach oczywiście zawsze prowadzi do wniosku, że najwięcej z tego tortu lizną właśnie ONI, ci stwarzający problemy. Oni to są ci źli, którzy nie chcą się „dostosować”, oni zawsze czegoś chcą, oni nie znają języka (choćby go nawet nieźle znali), oni nie są lojalnymi obywatelami. Katastrofa. A jeszcze się ich finansuje! Dobra mniejszość to ta, która niczego nie chce. Najlepiej taka, która systematycznie zapomina o swoich korzeniach, z której szybko uformują się dobrzy Słowacy. Nie pamięta się o tym, że Słowacja nigdy nie była mono-etnicznym krajem, i że takie mniejszości jak Węgrzy czy Rusini żyli tam w czasie powstawania państwa Czechosłowackiego, dzięki czemu później mogła powstać i Słowacja. Dlatego są oni tu tak samo „swoi” jak i Słowacy. Co więcej, nie pamięta się, że Rusini byli państwowotwórczym narodem. O tym, że mniejszości mają konstytucyjne prawo decydować o sprawach, które ich dotyczą, i żeby mały być spełnione żądania, które zabezpieczą im narodowe życie i rozwój ich wspólnot, najlepiej milczeć. Przecież nie można dopuścić, żeby zaczęli sobie pozwalać na zbyt wiele. A to, że pieniądze przeznaczone na mniejszości nie spadły Słowacji jak pieczone gołąbki z nieba, ale że są to i pieniądze członków mniejszości, bo oni także pracują, kupują, odprowadzają wszechobecne podatki, to nikogo nie interesuje. Że na tę naszą, mniejszościową kulturę idzie śmieszny ułamek w porównaniu ze środkami, które są przeznaczane na słowacką kulturę, to już tylko drobiazg.
Drugi wizerunek to niestety wyrobiliśmy sobie sami. Tak naprawdę naszych ludzi najwięcej z całego tego „rusiństwa” interesuje tylko czy odbędą się festiwale, żeby było gdzie pohulać, zaśpiewać, a i coś wypić. Właśnie, jeśli nam zostawią te festiwale, to nie będziemy potrzebowali niczego więcej. Bo jeśli by na nie się zamachnęli, oj to wtedy widzielibyście rewolucję. Raczej zrezygnowalibyśmy z instytutu na uniwersytecie, tylko niech będzie festiwal. A jeśli by jeszcze przyszedł nań sam Karel Gott, to będziemy najspokojniejszym narodem pod słońcem.
Naszym ludziom, w większości nie brakuje naszych szkół, nie myślą o tym żeby ich dzieci znały język ojczysty. Nie brakuje im alfabetu w cyrylicy, lecz wszyscy chcą dobrze znać słowacki. I tego żeby go znały i ich dzieci. Nie brak im swoich gazet, o rusińskich pisarzach może coś kiedyś słyszeli, ale kto by to czytał, no proszę was…
Nasze organizacje społeczne przez ostatnie lata nie były w stanie poprzeć żadnej z dobrych propozycji, które zgłaszała na przykład mniejszość węgierska, najczęściej argumentując – przecież nam tego nie brakuje – my znamy język słowacki. Jesteśmy „dobrą mniejszością”, robimy sobie „swoją kulturę” i nie potrzebujemy niczego więcej. To, że wciąż znajdą się jeszcze niektóre organizacje lub aktywiści, którym zależy na naszych szkołach, na prasie, na książkach, na tym, żeby rozpoczęła się dyskusja o samorządach mniejszościowych, które te przywołane problemy mogłyby załatwiać lepiej, niż urzędnik w Bratysławie, i które wiedzą, że na samych festiwalach naród nie przeżyje, jest dziś raczej wyjątkiem, nie zasadą.
Przed Okrągłym Stołem Rusinów Słowacji, ale i przed nowymi władzami Rusińskiej Obrody na Słowacji, która jest największą naszą organizacją, stoi trudne zadanie. Przyszedł czas, aby przestać cieszyć się z rezultatów spisu powszechnego i zacząć pracę nad tym, żeby naród, który w spisie zadeklarował się jak naród rusiński, naprawdę rozpoczął przebudzenie. Nie tylko w tym, że się ludzie spiszą, lecz żeby naprawdę chcieli czegoś więcej jak tylko hulanki. Aby interesowały ich sprawy, które decydują o naszym przeżyciu i rozwoju, i żeby te zadania popierali.
Bardzo chciałbym, jeśli znów za parę lat zobaczę się ze znajomym, powiedział mi, że nie jesteśmy „dobrą” mniejszością. Że żądamy wiele. To będzie dla mnie właściwy sygnał, że ostatecznie chcemy tego, do czego mamy prawo i co jest nam rzeczywiście niezbędne.
Petro Medwid, Pereszów
© Ruska Bursa
© лем.фм