Pokazała dopiero pierwszą autorską kolekcję, a już zawojowała świat mody. Co więcej – podbiła go lajbikami, czuhami, huniami, krywulkami… tyle że trochę zmienionymi. Anna Maria Zygmunt jest autorką kolekcji ubrań Łemkowyna, która inspirowana jest łemkowskim strojem ludowym. Pasjami czyta książki, przepada za wędrowaniem szlakami Łemkowyny, ale nie lubi kiedy się ją pyta, skąd czerpie inspiracje. Przygotowuje nową kolekcję.
Czy jest Pani Łemkinią? Jeżeli tak, to skąd jest Pani rodzina, które wsie są Pani?
Nie posiadam na to notarialnych dowodów, lecz z pewnością mam łemkowską duszę. Nie mam wiedzy na temat istotnej części moich przodków, nie dotarłam jeszcze do informacji na ich temat. Praca nad Łemkowyną polegała nie tylko na zaprojektowaniu i uszyciu kolekcji ubrań, ale też była długim procesem poszukiwawczo-badawczym. Między innymi intrygującą wędrówką po własne korzenie i tożsamość. Moja rodzina rdzennie pochodzi z terenów Łemkowszczyzny, dziadkowie i rodzice wywodzą się z Lubatowej w Beskidzie Niskim.
Gdzie się Pani wychowała?
W Lubatowej właśnie. Mieszkałam tam prawie 20 lat. To jest zaczarowane miejsce! Otoczone zewsząd górami, z majestatyczną Cergową w tle. Ale też z tragiczną historią Lasu Grabińskiego, gdzie hitlerowcy w okrutny sposób wymordowali partyzantów. Podobno do dziś w tym lesie straszą duchy. Za jedną górą jest Iwonicz Zdrój, dalej szlak prowadzi przez Przymiarki do Bałucianki, gdzie znajduje się łemkowska cerkiew z XVII w. Po drugiej Zawadka Rymanowska – zachował się tam ikonostas z początku XVIII wieku, Jasionka i Dukla, gdzie mieszkała moja babcia. Towarzyszyłam jej w wyprawach do znajomych: w Teodorówce, Trzcianie, Tylawie, Barwinku, doglądać ule w Lipowicy. Wszędzie pieszo! W dzieciństwie myślałam, że mieszkam na końcu świata, bo na południe od Lubatowej nie było już nic, same lasy. A potem okazało się, że dalej jest Słowacja.
Czy kultura łemkowska była obecna w waszym domu? Język łemkowski?
Nie, nie przypominam sobie, by ktoś w moim otoczeniu mówił po łemkowsku. Rodzice opowiadali o starym kościele w Lubatowej, gdzie co tydzień na zmianę odprawiano msze rzymskokatolickie i greckokatolickie. Przychodzili na nie wszyscy. Opowieści o Akcji „Wisła” słuchałam z zapartym tchem. Do dziś uwielbiam włóczęgi szlakami łemkowskimi, zapach gontu starych cerkwi, zapomniane miejsca, gdzie często natrafia się na zmurszałe krzyże, relikty wyimaginowanej przeszłości. To bardzo pobudza wyobraźnię. Niestety tamci mityczni Łemkowie pozostali tylko w opowieściach. Kulturę łemkowską tak naprawdę poznaję cały czas.
Jest Pani absolwentką filologii polskiej na Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie oraz Artystycznego Projektowania Ubioru w Krakowskich Szkołach Artystycznych. Co jest Pani bliższe – literatura czy moda?
To zależy w którym momencie. Jedno i drugie jest mi bliskie, a obie dziedziny łączą trendy. Odkąd nauczyłam się czytać mając 3 czy 4 lata nie wyobrażam sobie świata bez książek, stąd też naturalny wybór studiów polonistycznych. Jestem szczęśliwa, że pasja czytania może być zawodem, który do dziś wykonuję. Kobiety w mojej rodzinie od zawsze szyły, konstruowały, przerabiały, dziergały i haftowały. Bardzo dużą wagę przywiązują do jakości tkanin i do stylizacji. Żartujemy czasem z tego, że w naszych żyłach płynie błękitna krew, bo są tam niebieskie nici. Jedno jest pewne – miłość zarówno do literatury, jak i do mody odziedziczyłam po Mamie.
Moda i projektowanie są tożsame?
Ależ skąd. Nie są tożsame. Jeśli miałabym purystycznie przyczepić się do definicji obu słów, to okazałoby się, że niewiele mają ze sobą wspólnego. Moda „na coś” może być krótkotrwałym zjawiskiem lub realnym przedmiotem, który zrazu zachwyca, po czym jego popularność przemija na rzecz nowego zjawiska lub przedmiotu. Moda może być jak bumerang wracający z dokładnością do jednej dekady. Dotyka określonych grup społecznych. Przykładowa panterka w niektórych regionach Polski była modna jeszcze zanim powróciła w chwale na światowe wybiegi. Moda wiąże się poniekąd ze stylem, natomiast projektowanie jest procesem (dobrze, by był twórczy). Projektowanie ubioru jako proces u każdego przebiega inaczej. Najprostsza ścieżka prowadzi od inspiracji, przez wymyślanie, rysowanie, konstrukcję, dobór tkanin do upięcia ich na manekinie i odszycia. Koleżanka z SAPU jeszcze w trakcie studiów powiedziała mi z pewnym zażenowaniem w głosie, że jestem niemodna. Do dziś zastanawiam się, co to mogło oznaczać.
Czy od początku szkoły (wiedząc, że gdzieś tam będzie dyplom) nosiła się Pani z zamiarem zaprojektowania łemkowskiej kolekcji?
Od początku chciałam, aby było w niej wiele barw, elementów sztuki ludowej. Pragnęłam udowodnić (sobie), że polski folklor nie musi wcale być przaśny i kiczowaty, a tak nam się często kojarzy. Początkowo ostrzyłam sobie nożyce na stroje podhalańskie, lecz po jednej rozmowie z wykładowcą olśniło mnie i uznałam, że warto sięgnąć do własnych korzeni. Inspiracja kulturą łemkowską pozornie wydawała się mniej chwytliwa, ale wyzwanie było nieocenione.
Skąd czerpała Pani inspiracje (albumy, stare zdjęcia, wywiady ze starszym pokoleniem)? Może w domowej skrzyni znalazły się jakieś przedwysiedleńcze ubrania? Jak głęboko musiała Pani „wgryźć się” w temat?
Inspiracje czerpałam z wszystkich materiałów, które były mi wówczas dostępne. Przede wszystkim to literatura, muzea, stare albumy, setki wnikliwie przestudiowanych zdjęć i filmy dokumentalne. Bezcenne okazały się wieloletnie badania etnograficzne prof. Romana Reinfussa, książki i artykuły naukowe. Powszechnie znany jest on jako autor unikatowych fotografii, które wydawnictwo Bosz opublikowało w formie albumu Karpacki świat Bojków i Łemków kilka lat temu. Reinfuss był wybitnym etnografem wędrownym, pomieszkiwał z karpackimi góralami, interesowało go wyłącznie to, co autentyczne. I wielkie mu dzięki za to, że nigdy nie zgodził się na fotografowanie Łemków ubranych z miejska, albo co gorsza po amerykańsku.
Proszę opowiedzieć trochę więcej o kolekcji – jakich tkanin Pani użyła, jak wyglądał proces ich wytwarzania, a też i samego projektowania.
W kolekcji Łemkowyna użyłam autorskich tkanin, ręcznie malowanego lnu, bawełny, haftowanego sukna wełnianego. Wzór, który stanowi lejtmotyw dla całej kolekcji, zobaczyłam kiedyś na ścianie starej chyży w Zawadce Rymanowskiej. Zrekonstruowałam go, narysowałam w kilku skalach, a potem przeniosłam na tkaniny. Razem z moją przyjaciółką spędziłyśmy wiele długich nocy na stemplowaniu niekończących się bel materiałów. Wykorzystałam też ornamenty znalezione na studni, oraz formy tradycyjnych strojów łemkowskich, takich jak czuha, lajbik czy zapaska. Nanizałam na żyłkę ponad dwa tysiące koralików, by przedstawić własną wariację na temat krywulki. Proces wytwarzania kolejnych tkanin i akcesoriów był niezwykle pracochłonny. To setki godzin spędzonych na haftowaniu, nawlekaniu koralików, plisowaniu, malowaniu, dzierganiu, szydełkowaniu… Uparłam się, że absolutnie każdy element musi być wykonany ręcznie..
Producentką Pani kolekcji jest Dorota Wróblewska – znana promotorka mody i producentka pokazów. Pani projekt z miejsca ją oczarował?
Pani Dorota Wróblewska jest dla polskiej branży modowej trochę tym, kim Anna Wintour dla „Vogue”. Bardzo szanuję i podziwiam jej działalność. Tuż po pokazie premierowym podeszła do mnie koleżanka, szepcząc – „uśmiechnęła się”, co mi bardzo przypomina pewną scenę filmową z Meryl Streep w roli redaktor naczelnej czasopisma modowego. Tego samego dnia zostałam zaproszona do udziału dwóch w pokazach organizowanych przez nią – Fashion Square i Warsaw Fashion Street. Wszystko wskazuje na to, że doceniła Łemkowynę od pierwszego wejrzenia.
Jedna z modelek ma narzucone na ramiona okrycie przypominające czuhę – oryginalnie to męski element ubioru. Czy łamanie zasad przyporządkowania danej płci elementów stroju ludowego jest celowym zabiegiem, mającym podkreślić uniwersalność formy, czy też jest to czysto artystyczne działanie?
W sztuce łamanie jakichkolwiek zasad jest najczęściej umyślne, nawet sztuka przypadku jest w pewnym sensie zamierzona. Nazwałabym to działaniem artystycznym przy użyciu złamanych zasad przyporządkowania danej płci elementów stroju ludowego na rzecz podkreślenia uniwersalności jego formy. Staram się nie wprowadzać do mody podziałów na płeć, a idąc o krok dalej – jakichkolwiek podziałów (czego efekty będzie można ujrzeć w nowej kolekcji). Losy mojej czuhy były dość przewrotne, bowiem pierwotnie męski element ubioru zamieniłam na kobiecy po to, by ten z kolei przeprojektować ponownie na płaszcz męski. Zgodnie z zamówieniem.
Gdzie pokazywana była Pani kolekcja? I z jakim odbiorem się Pani spotkała?
Łemkowyna od momentu premiery żyje własnym życiem. Pokonałam razem z nią tysiące kilometrów i poznałam mnóstwo wspaniałych ludzi. W Polsce pokazywana była m.in. w Krakowie, Warszawie, Gdyni, Rzeszowie, Kielcach czy podczas Watry w Zdyni. Zaproszono mnie też do Budapesztu na European Fashion Union, ale najbardziej szalonym z pomysłów zdawał się wyjazd do Szawli w północnej Litwie na festiwal VIRUS. Pokaz odbył się w przestrzeniach Siauliai Art Gallery. Mimo że sporo ryzykowałam podejmując tak niszowy temat, kolekcja została odebrana bardzo pozytywnie. Nie spotkałam się z krytyką. Pewnego dnia dostałam nawet e-mail od Łemkini z Nowego Jorku, której rodzice pochodzili ze Zdyni. Do dziś utrzymujemy kontakt.
Czy sądzi Pani, że kolekcja wzbudziła z publice potrzebę szerszego poznania łemkowskiej kultury?
Tak, nawet jestem o tym przekonana. Kolekcja szczególnie wzbudziła narzuconą potrzebę zdobywania wiedzy wśród moich bliskich. W rozmowach czy wiadomościach nierzadko otrzymuję podziękowania za odkrycie kultury łemkowskiej na nowo, choć ja wcale jej nie odkryłam. Może przyczyniłam się do wskrzeszenia pewnych symboli, dyskusji o grupach etnicznych w ogóle, wzrostu zainteresowania mniejszościami. Moje pokazy dały osobom nie mającym wcześniej styczności z tym rozdziałem w historii asumpt do dialogu i pogłębiania wiedzy. Najbardziej zaskakujące były wyrazy wdzięczności za dostarczenie wiedzy o istnieniu Łemków…
Czy obecnie mamy ponowny (po latach 70. XX w.) renesans ludowego wzornictwa w formach użytkowych czy to dopiero przed nami?
To zależy o jakich formach i o jakim rynku mówimy. Od kilku lat zauważalny jest taki powtórny trend w muzyce, literaturze, architekturze. Jeszcze zanim powstała moja kolekcja dostrzegłam wyraźną lukę we współczesnym dizajnie i modzie. A potem jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać aplikacje z elementami dowolnej sztuki ludowej na wybiegach, w witrynach sklepów odzieżowych, obuwniczych, sklepów z garnkami. Mam jednak wrażenie, że to w znacznej mierze jest postcepelia, która prędko się znudzi lub jeśli Pani woli inne stwierdzenie, „wyjdzie z mody”. Od czasów kręgu zakopiańskiego nie zaobserwowałam w Polsce jakiejś wyraźniej rewolucji. Owszem, zdarzają się perełki, lecz moim zdaniem to wciąż za mało, by mówić o renesansie. Czy taki rozkwit przed nami? Nie wiem. W oczekiwaniu nań polecam Państwu wystawę stałą Galerii Wzornictwa Polskiego w Warszawie.
Czy jest według Pani jakiś element kultury łemkowskiej na tyle charakterystyczny, żeby wprowadzić go do kanonu wzornictwa?
Życzyłabym sobie, aby były to wszystkie jej elementy. Wiele zależy jednak od projektanta, przedmiotu, a później od użytkownika. Jestem pełna podziwu dla łemkowskiej sztuki tworzenia krywulek. Za te misternie wykonywane z paciorków rękodzieła powinno się przyznawać specjalne nagrody. Natomiast gdybym miała wskazać jeszcze inne charakterystyczne elementy, byłyby to tradycyjne łemkowskie hafty z czerwonymi linearnymi motywami. Wykorzystałabym też czepce, formę czuhy, krój huni, kolorystykę lajbików i kabatów, roślinne ornamenty stosowane w budownictwie. Jak widać jest tego sporo, a potencjał twórczy i merkantylny wręcz niezmierzony. Oj, chciałabym zobaczyć takie realizacje w interpretacji Zofii Stryjeńskiej.
Czy spotkała się Pani z wykorzystaniem łemkowskiego ludowego wzornictwa wśród innych projektantów?
Jeśli mówimy o projektantach mody, to jeszcze nie. Widywałam pojedyncze kreacje z użyciem łemkowskich haftów krzyżykowych, przy czym nie były to ani pełne kolekcje, ani też artystyczne. Wśród projektantów ubioru prawdopodobnie byłam pierwsza. I mam na myśli nie tylko polską scenę modową. Ale ja nie znam wszystkich kolekcji świata.
Nie tak dawno bardzo głośno było o skopiowaniu przez światowej sławy dom mody Dior tradycyjnych rumuńskich ubiorów (z okolic okręgu Bihor). Co sądzi Pani o tak dosłownym czerpaniu z kultury ludowej?
Mam odpowiedzieć wprost? Sądzę, że to równie dosłowna kradzież. Przy aferze z wzorem z Bihor pojawił się jeszcze inny problem – natury moralnej. Christian Dior jest obecnie najbogatszą z marek modowych, a wspomnianego regionu Rumunii nie stać na wybudowanie szkoły. Reakcją na prośbę o kompensatę, a potem, skądinąd świetnie pomyślany protest, francuski dom mody odpowiedział skandalicznie. Gdyby kurtka marki amz [anna maria zygmunt – przyp. red.] we wzory znalezione na ścianie starej chaty w Zawadce kosztowa 120 tys. zł (sic!), to nie dopuściłabym do zamknięcia Muzeum Kultury Łemkowskiej w Zyndranowej. Mój stosunek do kopiowania jest bezwzględny.
Czy Pani projekty są dostępne komercyjnie?
Póki co przyjmuję głównie zamówienia indywidualne. Od początku zależało mi na tym, by każda rzecz, jaka wychodzi spod mojej ręki była unikatowa, stąd też zamiłowanie do haute couture. Lubię poznawać ludzi noszących moje ubrania, rozmawiać z nimi. Udaje mi się jeszcze utrzymać model pracy, w którym daję kupującemu nieomal pewność, że nikt inny nie ma jednakowego stroju. Wiem, że może to zabrzmieć jak fanaberia oryginalności, ale ja po prostu zapraszam do spotkań. Póki co.
I na koniec – jakie są Pani plany na przyszłość związane z projektowaniem?
Jestem w takim momencie życia, że nie snuję dalekosiężnych planów. Kończę obecnie prace nad nową kolekcją, której premiera zaplanowana jest na 9 marca 2019 r., podczas gali Cracow Fashion Week w Krakowie. Zapraszam serdecznie na pokaz!