Anna Horbal z Bartnego, 89 lat.
Wszystko pamiętam, jak wojsko przyszło do wsi i za 24 godziny trzeba było się wybrać, wszystko zostawili. Jedną furmankę nam dali, więcej nic. I wszystko zostało. Małe dzieci, kury się na tą furmankę położyło.
Nas nie puścili na Gorlice, tylko na Jasło, dlatego my na Desznicę szliśmy. Było nam gorzej, bo w górę nie można było wszystkiego wziąć, jak by jechał w dół, to by więcej wziął. Przez Świerzową, Świątkową na Jasło szliśmy na pociąg. A w pociągu było jak to w pociągu. Wagony dali nie takie osobowe, tylko towarowe. Gdzieś tam dawali zupę po drodze, raz. Taką mizerną.
Tam na Olsztyn, gdzie nas dali, wydaje mi się, że 18 godzin poszło, coś takiego. Jednych dali na Gdańsk, a jednych na Olsztyn, reszta poszła na Wrocław. A podzielili jeszcze tak, że jedna rodzina od drugiej o dwadzieścia, czterdzieści kilometrów, żebyśmy się nie skupiali, nie buntowali.
Mówili, że dlatego nas wysiedlili, że partyzantka chodzi i muszą ją zniszczyć. Nikt niczemu nie był winien, bo nikt nie był w partyzantce. I mama płakali, i tato płakali, jak trzeba było dom zostawić. Ale co było robić. Żeby o mur głową tłukł, to nic by nie pomogło. My ładowaliśmy się i musieliśmy jechać, bo nas gnali, a tacy przychodzili, my jeszcze w domu byliśmy, co rwali, co było. Tak czuliśmy się poniżeni, ale wszystko się przeżyło, bo się musiało. Byliśmy skrzywdzeni i zawsze się czujemy skrzywdzeni.
My byliśmy wysiedleni aż na olsztyńskie, moja rodzina i ja. Tam nas wyładowali koło rzeki, koło Wisły. I tam nocowaliśmy, bo co było robić. I płakaliśmy. Nocowaliśmy i płakaliśmy. Był to żal. Wielki żal, że tak można było zrobić z ludźmi. A na drugi dzień przyjeżdżały furmanki zza Buga. One inaczej wyglądały te furmanki jak nasze, to nam to było dziwne. I nas rozwozili po wsiach, gdzie kto był przydzielony. My byliśmy przydzieleni do Żelaznej Góry, 20 kilometrów było do Braniewa.
Przywieźli nas, ale na naszym domu nie było ani jednej dachówki, wszystko było zbite, bo front tamtędy trzy razy przeszedł. Nie było po co do domu iść, bo tak samo lało na dworze jak i w domu. No to my do tego domu nie szliśmy. Ognisko rozpaliliśmy na podwórku i tak nocowaliśmy. Niedaleko była wojskowa strażnica. Przychodzili do nas żołnierze, widzieli, że my tacy biedni, że płaczemy, że nasze życie ciężkie, to nas prosili (byli tacy, co mieli miłosierdzie, też jak ludzie) żebyśmy nie płakali, że jeszcze żyć będziemy. Ale my tak straciliśmy nadzieję het, wydawało się nam, że to już nie będzie takiego życia, jak się należy, jak nas tak rozegnali. Z Bartnego to jest tak 800 kilometrów na Olsztyn. No to my byliśmy tacy bez nadziei, jak to ludzie.
I my tak dzień-dwa koło tego ogniska, ale trzeba było coś gotować, coś jeść. My mieliśmy dużą rodzinę, osiem osób i jedna taka mała, co miała trzy lata. My najedliśmy się suchego, a takie dziecko? To płakało. To gotowaliśmy tam koło tego ognia. I oni nas tak prosili, żebyśmy nie płakali, to my koło nich nie płakaliśmy, nie narzekaliśmy, ale było bardzo ciężko. I to tak zeszło, że my trzy tygodnie koło tego ognia siedzieliśmy, jak Cyganie. Normalnie jak Cyganie.
U nas byli chłopcy, jeszcze tacy nieżonaci. Dwóch wróciło z Niemiec, jeden był w domu i nasz tato. Przychodził sołtys i pytał się czy my coś robimy. My nic nie robiliśmy, bo nie widzieliśmy co mamy robić. On powiedział, że trzeba chodzić, zbierać dachówkę i przykrywać ten dom, żebyśmy mogli do środka wejść. Ja byłam starsza to też z nimi chodziłam. Na rękach tą dachówkę nosiliśmy, bo nic nie mieliśmy. Za kilka dni przykryliśmy ten dom. Chodziliśmy też za oknami, drzwiami. Trzeba było przyodziać dom, żeby ciepło było. Trochę żeśmy go docieplili i tak siedzieliśmy. I to już było wszystko. Nasze żale nic nie pomogły. Ale trzeba było coś jeść. Do Braniewa było 20 km, to raz jeden, raz drugi, trzeci brat chodzili pieszo po chleb, a na osiem osób, to trochę tego chleba trzeba było. I tak żyliśmy.
Za jakiś czas dowiedzieliśmy się, że nasi rodacy są we wsi Dąbrowa. Przychodziła do nas znajoma pytać się, czy my coś robimy, bo u nas nie było nikogo kto by gospodarzył, tylko wszyscy tacy jak my, przywiezieni, i nie mamy gdzie zarabiać. Ona powiedziała nam, że u nich są tacy ludzie co już gospodarzą – Polacy, którzy wcześniej tam przychodzili, i tacy, co z Niemiec zostali, i że tam można już zarobić. Mnie wyprawili na żniwa żebym coś zarobiła. Umiałam różne gospodarskie prace. Kosiarze kosili, a ja wiązałam snopy, bo w domu też tak robiliśmy. Trochę zarobiłam, to zawsze było na ten chleb. Inaczej nie było skąd wziąć. Tylko to daleko było, te prace, trzeba było chodzić pieszo. Do tej naszej znajomej polnymi drogami, to też było z 20 km. Ona do nas przychodziła, a my do niej. Dobrze nam doradziła żebyśmy te pieniądze mogli zarobić. A chłopcy dopóki remontowali dom, to remontowali, a potem poszli do młyna do roboty. I tak powoli biednie dawaliśmy sobie radę. Myślało się żeby to niedługo było, żebyśmy do domu wrócili, ale o tym nie było mowy.
Potem my swoje musieliśmy kupić, dom już nie był taki jak teraz, a drewniany, ale swój. Trzeba było brać pożyczkę i trzeba było się budować. Wróciliśmy w 57. roku, ale ile to było starania, żeby postanowienie wydali. A potem trzeba było się starać o wagony, żeby wszystko wziąć, to nie takie proste było. Jak przyjechaliśmy, to nie mieliśmy tutaj nic. Nam mówili nawet, Ci osadnicy co tu byli: …co tu macie… nic tu nie macie…nic nie wasze… Trzeba było sobie swoje kupić, choć dom był drewniany, ale był swój. O ziemię musieliśmy się starać, żeby nam przenieśli stamtąd tu z powrotem naszą własność. My mieliśmy dwadzieścia hektarów. Gdzie lepsze ziemie, domy to osadnicy zabrali. My mieliśmy aż pod las. Ale nasze chłopy nie były już takie głupie, starali się o scalenie i wtedy dopiero nam przydzielili. To już nas podratowało, bo pod lasem była kiepska ziemia. Koło domu mieli tylko Ci, co byli osadnikami. I z naszych byli tacy, co zostali: Chwalik, Stefan Felenczak, Mikołaj Horbal. Im było wszystko wolno. My pożyczki braliśmy aż po komasacji i wtedy budowaliśmy. Ciężka robota była. Ale ludzie się cieszyli, że jeszcze do domu wrócili. Jakoś tak Pan Bóg dawał, że tak sami z siebie ludzie się cieszyli. A potem my ściągaliśmy – jedni drugich, żebyśmy byli w kupie, jak to było kiedyś. Nasza rodzina wróciła, Kuziaki, Sobyny, Horbale. Dużo wróciło. A Ci, którzy byli na wrocławskim, to jak widzieli, że my powracaliśmy, to też chcieli iść do domu i wracali. A osadnicy, to niektórzy mniejszą cenę dawali, a niektórzy to darli, co mogli, bo jak nie kupimy to nic nie będziemy mieć. Tak było. Takie było nasze prawo. Jak przyjechaliśmy, to nie mogliśmy się z domu ruszyć, bo nic nie było nasze. Wszystko było ich, osadników, co sobie zajęli. Ale wszystko się przeżyło.
Nasze chłopy mocno się razem trzymali. Osadnicy nas nie chcieli w pole puszczać z bydłem, do roboty. Po scaleniu było inaczej, bo im urzędnicy powiedzieli, że już nie ma tego co było, że już wszyscy jednakowi. Ci, co wrócili, jak i Ci, co byli tu, osadnicy. Ten osadnik, co myśmy siedli, miał dziesięcioro dzieci i podzielił prawie pół wsi, ale musieliśmy się i my zmieścić. Jak już wziął pieniądze od nas, to poszedł do urzędu, żeby nas znowu zabrali, gdzie byliśmy. Wiedział, że mu nikt więcej nie da, bo nie mieliśmy skąd wziąć.
Szwagier Sobyn był uczonym człowiekiem, przed wojną jeden brat był księdzem, jeden inżynierem lasów. I oni poszli do urzędu. Mieli takich kolegów w Gorlicach, co do szkoły razem chodzili i oni z nimi trzymali. Wezwali tego osadnika i ten z urzędu się pytał:
– No i co tam panie, jest już ten osadnik Horbal?
– Jest, bierzcie sobie go z powrotem, bierzcie.
– A czy pan widział koło domu jakieś drzewa? Są? Rosną?
– Są, rosną.
– A nie widział pan, na którym będzie pan wisiał? Jak by z panem tak ktoś robił – pieniądze od niego wziął, nie dość, że wysiedlony był, to jeszcze kazał mu iść w świat. To już chyba ten chłop pana powiesi.
Jeszcze w nocy się przeprowadził. I od tego czasu się skończyło, już nie było tego, że łapali, bili. Nasze chłopy się nie dawali. Raz było tak, że wieźli siano, czy zboże, a oni stali za potokiem do bitki. To Sobyn i mój chłop, on był dobrze zbudowany, to stawali i nie dawali się. Jak osadnicy widzieli, że nie uciekają, to sami uciekali. Taka była wojna. Od tego czasu był spokój.
Na zachodzie wyszłam za mąż, za tego Horbala, co taki był wojowniczy. My znaliśmy się jeszcze z Bartnego. On wiedział, że u nas jest dużo dzieci, spodobało mu się i się ożenił. Przychodził do mnie tam w olszyńskim, dwadzieścia kilometrów było, ale przychodził. Wesele mieliśmy takie jak w domu. Po swojemu. Swoich zaprosiliśmy. Nie baliśmy się po swojemu robić, bo już niczego się nie baliśmy. Ale wtedy jeszcze nie było cerkwi zbudowanej i nas polski ksiądz ożenił.
Ja Panu Bogu dziękuję, że Pan Bóg dopomógł wrócić, bo tam już dawno bym w ziemi była. Ja już tak tęskniłam za swoimi stronami, za swoją wsią, za cerkwią, że już nie było wyjścia. Dla mnie nic tam nie było ciekawego. Mój chłop był taki sam jak ja – cieszył się, że wrócił. To życie to takie tymczasowe, co robić? Taka wola Boża.
Zrealizowano na zamówienie Parafii Prawosławnej pw. św. Kosmy i Damiana w Bartnym przy współpracy z ks. M. Cidyło.