Maria Ciuryk z Gładyszowa, 82 lata
Nikt nie wiedział. Każdy miał wieczorem jakąś robotę, to chleb piekli przed niedzielą, to masło robili, różne takie. Jak zawsze, poszli ludzie spać wieczorem, rano jeszcze wszyscy spali, a wojsko przyszło i do każdego domu pukali: Wstawajcie, za dwie godziny macie być gotowi do wyjazdu… Nie wierzyli ludzie, każdy w szoku był – bo jak iść? Gdzie? Po co? Niektórzy dosyć się jakoś spakowali, a inni takiego stresu dostali, że prawie wszystko pozostawiali. Kury to każdy zostawił. Nawet chleb w piecu pozostawiali. I za dwie godziny trzeba było się wybierać. Kto miał konia, to zaprzęgał wóz i ładowali. Kto nie miał konia, to jakieś furmanki przyjechały. Na przykład my nie mieliśmy konia, to jakiś tam inny był z innej wsi wyznaczony do transportu, zajechał koło domu, no ale co tam można było wziąć, jak wszystko zasiane na polu zostało, zboża nie było. Tam czasem ktoś wziął worek ziemniaków, jakieś pierzyny… Ale to ludzie stracili głowę – nie wiadomo gdzie, co brać? Przeważnie chłopy szli z furmankami, a baby z krowami gnali, do Zagórzan. To będzie stąd 25 kilometrów.
Miałam wtedy 12 lat. Mama prowadzili krowy, a ja zaganiałam i na pieszo, na bosaka się szło. Wtedy nie każdy miał buty. Niektórzy tylko do cerkwi, a dzieci do szkoły, a ze szkoły to już na bosaka się chodziło. A tak daleko iść? To trzeba by było mieć dobre, wygodne buty, a my na bosaka szliśmy.
W Zagórzanach do takiego parku przyszliśmy. Tam furmanki już stały, deszcz zaczął lać. My przyszliśmy już wieczorem, ciemno było. Do drzew krowy przywiązaliśmy, a my, dzieci, pod wozy powpychaliśmy się. Nikt nie miał żadnej plandeki czy czegoś, tylko tak lało na nas. Ogniska pozapalali, kto miał jakiś garnek, to wodę zagrzał. W nocy przyszli jacyś, co krowy pokradli. Bo to ludzie w kupie, przy ogniu siedzieli, a krowy dalej po parku do drzew poprzywiązywane były. To trafiło się, że taka wdowa jedną krowę miała i to jej ukradli. Jacyś z pobliska przyszli na gotowe, żeby ukraść. Noc minęła i rano na pociąg, taki towarowy. Niektóre wagony to jeszcze miały zadaszenie, a inne to tylko same ściany. Po dwie, po trzy rodziny dawali do jednego i krowy i konie – wszystko, co kto miał. Tam, gdzie było zadaszenie, to można było jakoś siedzieć, ale jak deszcz zaczął lać… Ludzie z małymi dziećmi byli, to dzieci puchły od tego zimna. To później chodzili żołnierze i tam, gdzie mniej ludzi było, to te dzieci dawali. Tam, gdzie my jechaliśmy, było nas trzy rodziny i każdy miał krowy. Ja w kącie u babci pod pazuchom spałam, na słomie, nie było się gdzie zmieścić.
Było tak, że maszynista stawał w polu, gdzie nie było blisko domów, a gdzie trwa była. To mężczyźni z kosami trawę kosili, a baby od razu zbierały i leciały do wagonu, żeby nikt nie widział. Jak ludzie widzieli, właściciele, że na ich pole ktoś wyszedł kosić, to lecieli, przeganiali, pobili by aż. Każdy swojego pilnował.
Jak zwierzęta naganialiśmy, szły drogą, to jeszcze dobrze było, ale później w wagonach krowy zaczęły się bóść, konie skakać, tylko drzazgi leciały z wagonu, deski. Konie nie chciały się zwadzić, jak dwa obce były, to dawali tak blisko, jeden przy drugim. Trzeba było potem krowy doić, a tu jedna zaraz obok drugiej stała, nie było na czym usiąść. To i pokaleczone baby były na nogach od tego dojenia. Na żelaznych wiadrach siedziały, a to krowa albo koń kopnęły, to wiadro nogę rozdarło. Krowy robiły pod siebie, jak to zwierzęta, to kolejarze powiedzieli, że nie wolno wywalać spod krów, dopiero jak pociąg ruszy. Każdy z widłami czekał, aż pociąg ruszy, od razu wywalali, bo to było okropne.
I tak przez cały tydzień jechaliśmy. Siedem dni. Ani się nikt nie mył, ani nic… Jak się w domu ubraliśmy, to tam na miejscu od razu się poprzebieraliśmy, bo nie było ani warunków ani ubrań.
Tam, gdzie nas przywieźli był taki folwark. Może z dwadzieścia pokoi, mieszkań tam było, to dwadzieścia rodzin tam zwalili na podwórze. A zanim przyjechaliśmy, to tamci na miejscu byli uprzedzeni, że bandyci, że banderowcy przyjadą, żeby ludzie uważali. Ostrzegali wioskę. Jak nas tam zwalili, to jak zaczęły baby płakać… Jedne jakąś trawę zrywały, cegły, blachę składały, żeby jakiś ogień rozpalić, bo to małe dzieci były o jedzenie i picie prosiły. I wszyscy płakali. Ze wsi ludzie poprzychodzili, dużo ich przyszło patrzeć, jacy to Ci bandyci przyszli. Zrobili tak łańcuch i tak stali i patrzyli na nas. Jedna stara baba powiedziała, że my tacy sami ludzie jak oni, ale byli tak wrogo nastawieni do nas…
Trzeba było gdzieś spać. W budynku nie było ani drzwi, ani okien, pełno szkła w środku, dzieci z wioski chodziły się tam bawić. Brudno wszędzie, a nikt nie miał nic żeby to posprzątać. Gdzieś sołtys tej wsi przyszedł i kazał jednemu szpadel przynieść, to posprzątali, a my w stajni, w żłobie spaliśmy. Rano cztery rodziny poszły do wsi, bo tam jeszcze takie rudery stały, to ich zajęły. Osiem zostało w tym folwarku. My byliśmy we wsi kilka lat, może cztery albo pięć, ja i moi rodzice, w takiej poniemieckiej lepiance. Dwa pokoje były i taka kuchnia, nie kuchnia, jakieś takie było pośrodku. Do jednego pokoju dali dwie rodziny mieszkać, w drugim my byliśmy. Nas było czworo, dziadek był piąty. W tamtych dwóch rodzinach też było dwóch dziadków, ale że tam już nie było miejsca to dali do naszego pokoju… W każdym rogu dali deskę, słomę, i tak w jednym rogu spali mama, tata, siostra i ja, i w każdym kącie jeden dziadek. Nasz sąsiad był sołtysem, jemu dali taką powinność, żeby nas pilnował, dość był nieuczciwy. Później, jak z urzędu przyszli, jak widzieli ile nas, to kazali temu sołtysowi domek odstąpić, który był blisko nas. Tamte rodziny poszły, a my sami zostaliśmy w tej lepiance. Tam byliśmy kilka lat. Później, jak się zmienił system i PGR-y robili, to zabierali te wielkie folwarki, a ludzie chodzili i szukali. Było jeszcze trochę tych pustych poniemieckich domów, to się ludzie osiedlali. Tak się wszyscy rozeszli i tylko cztery rodziny nas zostało. Rozeszli się po innych wsiach.
Chodziła milicja po wsi, sprawdzać jak się prowadzimy. Szłam raz z dwiema dziewczynami do tego folwarku, bo tam też dzieci były, i boso szłyśmy, bo nie miałyśmy butów. Milicja nas zatrzymała, dlaczego boso chodzimy, to była niedziela. My mówimy, że nie mamy, to nam powiedzieli, że jak jeszcze raz nas będą bose widzieć, to się z nami rozprawią… Myśmy się tak przestraszyły, że potem daleko lasem chodziłyśmy na ten folwark. Bałyśmy się milicji.
Nic nie było, żadnego sprzętu, pościeli. Co było dobre to ludzie pozajmowali. Był jeden urząd w gminie, co pozwozili do jednego magazynu wszystko z tych domów, co ludzie wcześniej nie chcieli. I my jak przyjechaliśmy, jak ktoś czegoś potrzebował, to mógł tam pojechać i dawali albo szafę albo coś. Ale to już dobre nie było. Dali nam taką zapomogę – koński ząb – to była kasza z kukurydzy, ale nie prawdziwa kukurydza, tylko pastewna, dla koni. To my z tego placki piekliśmy, paciarkę gotowali… Od razu ludzie do roboty poszli. Osadnicy, co przed nami byli, to na gotowe przyszli i już zaczęli gospodarzyć. Ludzie z walizkami poszli, a reszta… wszystko zostało. A my takie dziady przyszliśmy, to do roboty, buraki kopać, czy na co to był czas, a później ziemniaki zbierać. Wszystko tylko nasi ludzie robili. Płacili niewielkie pieniądze, ale na wieczór każdy mógł sobie wziąć koszyk ziemniaków. Każdy brał największy koszyk, żeby jak najwięcej sobie tych ziemniaków przynieść. Jak było blisko to bajka, a jak było daleko? Cały dzień ciężko robić, a potem koszyk nieść. Trzeba było robić, żeby przeżyć. Ludzie tak robili przez lato, to i trochę zboża sobie zarobili, ziemniaków i tak przeżyli.
Początkowo nie było szansy żeby wrócić, nawet zobaczyć nie można było, bo zaraz aresztowali, że szpiegować przyszedł. Aż po 10 latach ludzie chodzili oglądać, ale nie każdy mógł. Te starsze domy, co tu były, to osadnicy porozwalali na opał, a jak jakieś lepsze, to sobie brali za Gorlice wozili, budowali, a niektórzy to remontowali. Początkowo to było dużo ludzi, bo przyszli na gotowe. Ziemniaki sobie kopali, zboże kosili, wszystko mieli gotowe, w domu kury były jeszcze. A później, jak już trzeba było robić, to Ci osadnicy szli. Nie każdemu się chciało tak ciężko robić. Jak osadnik wyjeżdżał, to nasz sąsiad napisał do taty, że jak chcemy wrócić, żebyśmy się starali. Moi tato pojechali. Ciężko było, nic nie było, ale na swoje chcieli… Przyjechali na zachód, mówią, jak jest, co robić? Mnie wysłali, żebym widziała czy się mi podoba. Już ze trzy rodziny wróciły. Można sobie iść przez wieś, mówić po swojemu, jakie to było przyjemne… A tam, jak ktoś wszedł do domu, to już po polsku się gadało. Nigdzie nie można było po swojemu mówić, tylko wtedy, jak nikt nie słyszał. Święto było, czy coś, to się trzeba było chować. Tu jak przyjechałam, to był całkiem inny świat, po swojemu sobie można było wszędzie mówić, po wsi chodzić. Jak wróciłam na zachód, to mówiłam, że ja bym zaraz poszła. Niektórzy chłopi, mówili do taty, że po co tam iść, czy mało się narobił? A na zachodzie lżejsze życie.
Najpierw dziadka przywieźliśmy, żeby w domu siedział, żeby nie rozkradli, a my mieliśmy jeszcze rok na zachodzie być. Niektórzy chorowali, żeby się wrócić, tak chcieli. A byli i tacy, że nie chcieli, bo tam się im lżej żyło. W między czasie wyszłam za mąż. U nich też im nie pasowało od razu jechać. To pojechali moi rodzice i siostra. Ja zostałam u męża. Jeszcze rok byliśmy na zachodzie, mój mąż jeździł przy sianie robić. Moi rodzice do swojego domu wrócili, a dom rodziców męża zajął osadnik, to myśmy obydwoje i z dzieckiem, do tego jednego pokoju, do rodziców przyjechali, to nas ośmioro było. Ten dom męża, co osadnik zajął, to był słomą kryty. Kiedyś to nikt nie miał na tyle słomy, żeby całe zmieniać, tylko gdzie trzeba było, to się po kawałku zmieniało, stare zwalali, nowe dawali. A osadnik sobie pomyślał, że drzewa było pełno, leśniczy na prawo i lewo sprzedawał łemkowskie drzewo, to zerwał całą słomę, naciął z drzewa mokrych gontów i cały dom pokrył. Jak przyszło słońce, jak to wyschło – wszystko było jak sito. Jak lało, to tak samo na polu, jak i do środka. On już nie wiedział co robić, nie stać go było już na nic, to przyszedł do nas i powiedział, że widzi, że my wszyscy tak tu na kupie, to on nam ten dom odstąpi, tylko musimy jego pożyczkę spłacić. Mój mąż miał akordeon, rower, jakieś pieniądze jeszcze zebrał, dali mu i się wyprowadził. My z mężem i z dzieckiem na rękach, jedną krowę dostaliśmy i tu przyszliśmy. W domu nie było nic, ani ławki, no żadnych mebli. Zrobił mąż jakąś ławkę, stół, jedno łózko nam dali i tak żeśmy zaczęli gospodarzyć…
Początkowo bieda była, bardzo ciężkie warunki były, ale duchowo czuliśmy się bardzo dobrze. Żeby mi dali tam na zachodzie najładniejszy dom, to nigdy bym już tam nie chciała wrócić. Nigdy, nigdy… Ani mąż też. ..
Ja sobie nieraz tak myślę, jak to państwo skorzystało. Po pierwsze – zniszczyli całkowicie naszą kulturę, a po drugie, jakie tu majątki zostały, lasy? Ile tego lasu… My tutaj przyszliśmy po dziesięciu latach, to każdego dnia, tak latem, jak i zimą, pragi drzewa wozili, jedna za drugą. A drzewo to nie takie byle jakie było, ale to były z pokolenia na pokolenie. To była dla ludzi lokata pieniędzy. Jak się żenili, to żeby na wino było, dom zbudować, tak to grosza nikt nie miał, żeby buty dzieciom kupić czy sobie coś. Nikt drzewa nie ścinał, tylko trzymali. A później tyle wozili, całe lasy… My mieliśmy, moi rodzice mieli las, mój chłop, a teraz, ja jestem na emeryturze, a jak sobie chcę gałązkę z lasu przynieść, to trzeba sobie kupić…
Nikt nawet nie przeprosił. Jeszcze puścili propagandę, żeby się starać, że będą lasy oddawać, a oni do reszty chcą ludzi wykorzystać, żeby płacili prawnikom i innym, żeby im kasę nabijać. Nie oddali, i nigdy nie oddadzą. A zresztą co oddadzą, jak powycinali? Kto się będzie starał? Starzy, który cierpieli nad tym i przeżywali wszystko, to umarli, a młodzi powyjeżdżali… Wszystko zanika, i kultura, i wszystko. Wszystko zniszczone.