Sewryn Kosowski: Witajcie babciu! W jaki dzień Was wysiedlili?
Anna Kosowska: 8 czerwca 1947 roku. To była niedziela, z tego co pamiętam. Te Izby to bidne były, bo to od granicy tak brali, że ostatnia wioska pod granicą, to brali całą wieś od razu. Już wygnali tak jakoś za koleją. Tak, że jeszcze w tygodniu – ziemniaki były już takie ładne, tak już schodziły, wszystkie, bo to był czerwiec, ciepło było – mama mi mówią: idź obrób to tam pod tym Mysarnym [Mysarne – przyp. red.], jak się nazywał ten kawałek wioski. I pamiętam, że poszłam, te ziemniaczki tam obrabiałam, no a w niedzielę już koniec.
S.K.: Ile osób liczyła Wasza rodzina?
A.K.: Miałam 20 lat jak nas na zachód wygnali. Jechaliśmy tylko we trójkę: brat, mama i ja. Ciężko nam było. Tata zmarł jak miałam 10 lat. Drugi brat Michał już był w Jaworznie, już go zabrali. To było w maju. Przyszli i kazali iść za nimi. Bo to było tak, że znaleźli we wsi takiego jednego, wojsko go spotkało – bo wojsko było we wsi – a on zaczął głupoty opowiadać. On zaczął opowiadać, że z banderowcami ten i tamten był i tam ich widział, tu ich widział. Tak z tego, ja wiem, z tego strachu czy co [opowidał – przyp. red.]. Oni go tam dobrze pobili, że mówił im, co chcieli, no i powiedział choć co na kogo, no i na mojego brata, na Michała. A tego nie było. Bo gdzie by mój brat poszedł, czy drugi sąsiad, bo paru chłopów zabrali, z jakimiś bandami się zachodzić.
S.K.: Co zabraliście ze sobą na zachód?
A.K.: Nic wiele we trójkę żeśmy nie wzięli. Mama płaczą, ja z nimi. I co jeden brat mógł wziąć, dwadzieścia dwa lata miał. Wzięliśmy ze sobą bydło. Zabiliśmy świnię i daliśmy do takiego szaflika i to załadowaliśmy na wóz.
S.K.: Wiedzieliście, że będą wyganiać?
A.K.: Boże… Coś tam mówili, ale nie. Będą nie będą, a człowiek w to nie wierzył. Tak samo z nami poszła Bieliczna. Słońce wschodziło i mama jeszcze polecieli na dolny koniec wioski. Pobiegli wsiom na dolny koniec, zapytać co się dzieje, że może to nieprawda, może co. Ale już jak wracali z powrotem to płakali. Już płacz był, ludzi było słychać we wsi. Mama przyszli do domu – dzieci, pakujemy się, bo tamci wszyscy już spakowani na dolnym końcu. No to jak mama przyszli, to pamiętam, szybko na wóz. Jednego konia mieliśmy, bo drugiego brat sprzedał, i krowy, pięć krów. Bo mieliśmy sześć, to jedną mama zostawili, bo miałam ciotkę w Śnietnicy, mama zostawili u ciotki jedną, że może ich nie wysiedlą, bo Śnietnica jeszcze zostawała. I tą jedną krowę zostawiliśmy, a pięć krów przyprowadziliśmy na zachód. Trzy cielęta na podwórzu zostało, gęsi zostały, kury zostały, wszystko zostało. Boże… To oni wnet szli, Tylicz, te poboczne wioski, Polacy szli zaraz i brali. Naładowaliśmy na wóz co tylko mogliśmy. Łóżko chyba wzięliśmy, stół chyba został, brat był stolarzem – on zrobił taki piękny, nowy stół, łóżko było nowe, dużo, dużo rzeczy zrobił, to wszystko pozostawało. Szafa, łóżka – no to tak samo, nie wiem czy jedną wzięliśmy, czy nie. Może wzięliśmy, mieliśmy takie żelazne, jak to poniemieckie były, to to wzięliśmy chyba. A tamte drewniane chyba zostały, tak mi się wydaje, bo ja ich tu na zachodzie nie pamiętam.
S.K.: A mieliście jakieś obrazy święte?
A.K.: Właśnie obrazów u nas w domu było, o Boże… Na około tak. Wzięliśmy ze sobą tylko dwa, czy trzy. A inne zostały, co nieraz wspominam, że zostały takie, święty Jerzy był, a świętego Mikołaja wzięliśmy. Matka Boska, Jezus Chrystus i jeszcze był święty Łazarz – taki chory leżał. Mieliśmy tych obrazów, pozostawialiśmy, tylko dwa obrazy takie, właśnie jeden mam jeszcze u siebie, a drugi u jednego brata, a jeszcze jeden też u innego brata. Szkoda było tych obrazów, że człowiek pozostawiał.
S.K.: O której godzinie wyszliście z wioski?
A.K.: Z wioski to wyszliśmy tak gdzieś może koło południa pewnie, bo to zanim się zapakowaliśmy. Zdaje się, że brat świnie zabił, do szaflika takiego, jak to kiedyś takie szafliki wielkie były. Nasolone to było to żeśmy dowieźli dobre. I takie skrzynie były, jak to w domach kiedyś. U nas były dwie, to jedną ja mam tą skrzynię – przywieźliśmy. Do tej skrzyni napakowaliśmy tych ubrań, tak napchaliśmy tam i aż brat, ten, co w Anglii, no, co w Andersa był, to już paczki przysyłał, to mi już przysłał sukienkę na ślub, to mi się tak zalało, że mi mama musieli kupić na zachodzie, bo się zaplamiło.
S.K.: Rozumiem, że po drodze Was wojsko eskortowało. Którędy szliście?
A.K.: Normalnie. Na Śnietnicę, Brunary, do Grybowa, a w Grybowie już nas wieczór zastał. A my mieliśmy jeszcze taką sąsiadkę, taka niemądra była, ładna dziewczyna, ale zgłupiała, tak się jej coś w głowie zrobiło, że mądra nie była. Ale ona zawsze do nas przychodziła, tak niby jak do rodziny. Bo brata miała i bratową, ale oni pojechali na Ukrainę, a ona z nimi nie poszła. Ona nie pójdzie, bo ona taka była, że ze swojego: nie ruszajcie mnie, to moje, to to, to tamto. To moja ojczyzna, ona tak zawsze [mówiła – przyp. red.]. I jak my mieliśmy już wszystko zapakowane, ona przyszła wtedy. Przyszła i mama i jej mówią: wiesz co, Naciu, ja Ci dam ubrania, ubiorę Cię i pojedziesz z nami, bo widzisz, że nas wyganiają. No i posłuchała. Baba poszła. Do Grybowa zaszła, a dalej się już zgubiła i już na zachód z nami nie przyszła. Pamiętam, że mama bardzo żałowali. I ona tu gdzieś, w naszych górach, gdzieś podobno w Czyrej, potem ją tam pochowali, bo to zima przyszła i ona biedna po wsiach chodziła. I mama tak chcieli, żeby ona z nami, a ona już nie posłuchała, już uciekła z Grybowa…
S.K.: Jak wyglądał wtedy Grybów? Jak odczuwaliście to?
A.K.: Jak dojechaliśmy do Grybowa, w Grybowie strasznie kradli. Kradli tak, że bydło kradli, odpinali od wozów i już. Nie utrzymał człowiek wszystkiego, nie odegnał. Nam jakoś nie ukradli, bo te krowy, co żeśmy ich pięć przywieźli, jakoś ich nie ukradli. Ale tak to ukradli wielu ludziom, wielu. Z Grybowa na Gorlice nas wlekli. Normalnie – pieszo. Transport długi był, wozy i wszystko. Do wagonów wsiedliśmy w Gorlicach aż na drugi dzień. Tylko z Grybowa szliśmy pieszo. A którędy szliśmy? Tu chyba na Ropę szliśmy. Tu przykrości nie sprawiały te wioski. Bo oni tu koło Grybowa, to oni nas znali, oni nas nazywali „Rusiny”, nie żadni Łemkowie, ani nic, tylko „Rusini” nas nazywali. Oni przychodzili do nas, tu od Grybowa, z Kąclowej, tu oni nas tego [nie ruszali – przyp. red.], tak żeśmy dobrze dojechali do Gorlic. Tak, że na drugi dzień byliśmy w Gorlicach. Potem dali wagony, tak że dwie godziny do wagonu. A te krowy też razem z nami.
S.K.: Jak długo jechaliście na zachód?
A.K.: Cały tydzień. W niedzielę byliśmy w Legnicy, pamiętam. Ale przyjechaliśmy tak z rano jakoś. Czy brat wiedział, że wioska wysiedlona, czy nie – ja już się o to nigdy go nie spytałam. Do Jaworzna go jeszcze przed, z domu, zabrali. On już z nami ze wsi nie szedł. Do Oświęcimia też ich brali – to prawda. Ale izbiańskich chłopów wcześniej, jeszcze przed wygnaniem. Mojego brata, mojego męża brata też wzięli z domu jeszcze. Paru chłopów zabrali z domu, no mówię, że ten skarżył, ten, co go w nocy spotkali we wsi, i tak naskarżył, że tych chłopów wnet zabrali. Cały transport przyjechał do Legnicy, taki długi.
S.K.: I co dalej? Jak przyjechaliście do Legnicy to co się z Wami działo?
A.K.: Kazali się już rozładować i iść sobie szukać. Każdy na własną rękę. I szli niektórzy, bo wtedy się to nazywało PUR [Państwowy Urząd Repatriacyjny – przyp. red.], czy jak się tam nazywał ten cały taki urząd w Legnicy, no. I do tego PUR też ludzie szli się dopytywać, że tam masz iść, albo tu iść. My, Izbianie, to tylko Legnickie Pole. I tak jeszcze w Koskowicach, tak samo zamieszkiwali, i Mikołajsko. To tam dużo Izbian było. Ta gdzie tam wiedzieliśmy, gdzie kto szedł. Szukali się.
S.K.: Dziękuję Wam.
A.K.: I ja dziękuję. Fajnie by się żyło teraz, tam w Izbach. I gdzie by nie było, czy Izby, czy która wieś, żyło by się, żeby nie wygnali…
Anna Kosowska (z domu Brejan) – urodzona w 1927 roku na zachodniej Łemkowynie we wsi Izby. Kiedy nastąpiło wysiedlenie, miała 20 lat. W 1948 roku wyszła za mąż już na obczyźnie za mężczyznę z tej samej wioski. Myśleli o tym żeby wrócić. Do dziś mieszka w Legnicy.
Fot. na górze: dom rodzinny Anny Kosowskiej. Zdjęcie zrobione w czasie jednego z późniejszych „powrotów” do wsi. Dom spłonął w czasie kiedy zajmował go osadnik.