Seweryn Kosowski: Daj Boże dobry dzień! Co możecie powiedzieć o wygnaniu w czterdziestym siódmym roku?
Paraskiewa Brejan: 5 czerwca 1947 roku zaszli (nie wiem czy dwóch, czy trzech), ale to już dom w dom i już spisywali ile jest osób w domu. Oni już robili na wysiedlenie, ale nikt o tym nie widział. Tą listę robili 5 czerwca, a wysiedlali 8 czerwca, znaczy trzy dni przed, przed wygnaniem robili listę.
S.K.: O której godzinie przyszli do Waszego domu polscy żołnierze żeby powiedzieć, że wyganiają?
P.B.: Do wsi to przyszli jeszcze przed 6.00 godziną rano, o piątej gdzieś. I furmanki nagnali z sąsiednich wsi, bo Izby pierwsze poszły. Jak z każdego domu wyszła jedna furmanka i jeszcze jedną dostał, ludzi po kilkoro, to można sobie wyobrazić – 67 rodzin, jaki to był transport straszny, wielki. Bydło razem i wszystko w kupie namieszane, gęsi, kaczki, kury… My nie dostaliśmy furmanki, bo już zabrakło. Tato mieli tylko swoją furmankę. Porucznik przyszedł do nas już o 8.00 godz. A wieś była już na drodze, przygotowana do wyjazdu. „Frycki, proszę się zbierać!” – powiedział ten porucznik. Tato wstali i myślą: co on plecie?! A on tam im poprzedstawiał coś i ja nawet nie wiem co, no i powiedział, że mamy się wynosić, że mamy tylko godzinę czasu. No to do 9.00 mieliśmy się spakować, on poszedł jeszcze do Bubernaka, bo jeszcze Bubernak za nami mieszkał. Wrócił, to już tato dali szafę na wóz i krzesła i stół. A on przyszedł i mówi: „Chłopie, co ty robisz? Tam, gdzie Wy jedziecie, to ludzie meblami palą, a ty świnię w chlewie zostawiasz”, pozaglądał już pewnie. Kazał brać, to tato podcięli tej większej gardło i tak z bebechami złożyli na wóz, a tą mniejszą wzięliśmy aż na zachód i nie było później czym karmić.
S.K.: No dobrze, ale czy naprawdę nie wiedzieliście, że będą wyganiać? Nie było tak, że słyszeliście, że inne wsie wyganiają?
P.B.: No, jakoś nic nie wiedzieliśmy. Mieszkańcy, jak szli do Grybowa, to mówili, że gdzieś ludzi tak wiozą pociągami, ale nie wiedzieli gdzie, jakich ludzi, i dlaczego wiozą.
S.K.: Jak już wyszliście z Izb, to przez jakie wsie Was gnali na stację?
P.B.: No to jak wyszliśmy ze wsi, już o 9.00 godzinie to w stronę Grybowa. Ale to tak było, że zeszło z tym wszystkim, tak, żeby nie zostawać, pilnowali, żeby jakaś furmanka na bok nie poszła. Było też dużo bydła, tak że swobodnie szli, a tylko część poprzywiązywana do furmanek. Było ciężko prowadzić, tak że jechaliśmy tą całą niedzielę i całą noc do Grybowa, a stamtąd już tak rano na Gorlice się kierowaliśmy. Było to pewnie koło 11.00 godziny, wpół do dwunastej. Później już na miejscu tato tą świnię rozpatroszył, no i dawali innym, żeby ludzie zjedli, bo przecież nie zatrzymasz, zepsuje się. Wieczorem tego samego dnia przyszli na stację Baniczanie, już Banicę wysiedlili, już się pokazywali. No i we wtorek wcześnie rano (może to w nocy było, ja już nie pamiętam dobrze) zapakowali do wagonów towarowych, to nas było trzy rodziny, i bydło i wszystko, owce, kury i my tak środku mieliśmy kawałeczek taki, gdzie stać, bo wszystko było zajęte.
S.K.: Co możecie powiedzieć o postoju w Oświęcimiu?
P.B.: Stanął pociąg i tam długo staliśmy. Brali kogo im się spodobało, choć-kogo. Szedłeś sobie niewinnie – „Chodź tu!” – no i brali, różne różności wkładali [do głowy – przyp. red.] i bili. Tak bardzo bili, bo to, to sami ludzie mówili, jak naszych tłukli. Z naszego transportu wzięli pewnie pięciu-sześciu chłopów.
S.K.: Jak długo jechał pociąg do Legnicy?
P.B.: Wyszliśmy z Izb w niedzielę rano, a przyszliśmy gdzieś w piątek tu, do Legnicy, tak nad ranem, gdzieś w nocy pewnie. Bo rano była pogoda, było ładnie i już ludzie przychodzili do nas i wypytywali się nas. Ja się tego nie bałam, gdzieś w taką depresję wpadłam, że wszystko mówiłam, tak jak było. A ludzie się starali się nie mówić, bali się. I tam byliśmy w ten piątek, sobotę i niedzielę. Ludzie puścili to bydło, tu nad Kaczawę, na tą trawę koło wody i tak po trochę paśli. A po drodze, to gdzie była kopka siana, to ludzie rzucali się i brali trochę do rąk, żeby rzucić tym krowom, żeby dojechały. Dopiero w poniedziałek rano zaczęli nas rozwozić, tak gdzieś koło 11.00 godziny chyba nas do Księginic przywieźli, ale mnie najpierw samą z maleńką córką, a resztę potem, później.
S.K.: Jak wyglądało to miejsce, do którego trafiliście?
P.B.: Nic nie było, ani drzwi, ani okien. Tam byliśmy pewnie ze dwa tygodnie, a potem przyszedł nakaz i wzięli nas przeznaczyli do Rożnowa, a tą resztę, to tu poszli, na Legnickie Pole. W Legnickim Polu to było 8 rodzin w jednym budynku…
S.K.: Kiedy przyjechaliście do Legnicy, to jakie było Wasze pierwsze odczucie, jak widzieliście te wielkie budynki, to poniemieckie miasto?
P.B.: Strach jeden ciągle trzymał nasz naród! Jedne strach, że nawet człowiek nie wiedział co myśleć. Pilnujesz, żeby Ci krowy gdzieś nie poszły, po to i pokradli po drodze.
S.K.: Co Wam mówili Ci żołnierze? Jaka była przyczyna tego, że Was wyganiają? Za co Was wygnali?
P.B.: Oni nie gadali nic. A kto wiedział za co? Nikt sobie sprawy nie zdawał i koniec. Jak spisali potajemnie wszystkie rodziny, to potem patrzyli, czy wszystko w komplecie. My z Polakami dobrze żyliśmy. Taki Polak z Grybowa to pierwszy nas odwiedził na zachodzie, a miał gdzieś nasz adres. Niby za tego Świerczewskiego, potem tak mówili.
S.K.: Jak oceniacie to, co się dzisiaj dzieje z łemkami?
P.B.: A, lepiej nie mówić. Ja mówię: wszystko przepadnie z czasem. Chyba, że jacyś pojedynczy, tacy twardzi, się utrzymają. Nie jeden się wstydzi, bać nie ma się już czego…
S.K.: Dziękuję za rozmowę. Zostańcie z Bogiem.
Paraskiewa Brejan – urodzona w 1924 roku na zachodniej Łemkowynie we wsi Izby. W 1940 roku razem z rodziną wyjechała do Radzieckiej Ukrainy, skąd udało się jej wrócić w 1942 roku. Wiosną 1947 roku jej mąż został zaaresztowany przez polską bezpiekę, następnie więziony i męczony w obozie w Jaworznie. Po wygnaniu z Izb mieszka w okolicach Legnicy.
Fot. na górze: B. Basilewska-Klamka, Łemkowski raj utracony, Warszawa 2006, s. 179.