Łukasz Woźniak: (…) Jak chodzi o partyzantkę, to było nieraz pukanie. No to wstawali tato, bo kto inny. Gospodarz wstaje i patrzy, kto tam. No to proszę otworzyć. Było i po polsku, i po ukraińsku, i po rosyjsku, bo faktycznie różnie było. I teraz jak ci, co ja pamiętam. Jak tato zabili świnię, a sąsiad był Polakiem, który wiedział o wszystkich sprawach, jak sąsiedzi Łemkowie żyją, i miał swoich znajomych w Kąclowej i w Ptaszkowej, czy gdzieś tam w Grybowie i w tych okolicznych wsiach, które sąsiadowały z Binczarową, to w sąsiedztwie przecież się nic nie kryło i nikt się nie krył, za niedługo, za trzy, cztery dni, przychodziła partyzantka, to znaczy grupa ludzi, która już wiedziała, gdzie szaflik, gdzie położone jest mięso, gdzie co się dzieje. I przychodzili, pukali i po nazwisku od razu Panie Woźniak, taka i taka [sprawa – przyp. red.], wy zabiliście świnię, my potrzebujemy mięsa. I przyszli, i trzeba było im dać mięsa. To była jedna kategoria partyzantów.
Druga kategoria partyzantów to była taka, że nikt tak naprawdę nie wiedział o nich, ale przychodzili. Pamiętam jak raz, tak samo: puk, puk do okna, tato wyszli, i że oni się wproszą na kolację. Przyszło dość dużo tych ludzi. Rozsiedli się w domu, na ławkach, bo w domu były ławki, nad ławkami był stół w kącie, a nad stołem, nad ławkami były obrazy. Takich świętych obrazów Łemkowie mieli dość dużo. No i przyszli, i chcą jeść. I mówią: My mamy część jedzenia, a resztę wy dajcie. Palimy, gotujemy, smażą, jedzą. I jest rozmowa z tatą, taka, którą ja zapamiętałem. Tato się pyta: Skąd jesteście? A oni mu mówią: Spod zielonego listka. A ja Was, Panie Woźniak, znam. Wy tam i tam na weselu byliście. Byliście starostą i tam byliście starostą, i jeszcze gdzieś (…). No i tak ta rozmowa szła, ja już jej dobrze nie pamiętam, bo dzieci były w kącie, albo tam pod pierzyną, koło mamy, a oni rozmawiali. No, posiedzieli do północy, może dłużej jeszcze, i nikt się nie dowiedział, skąd, co, bo się nie przyznali. Ale to była już ta partyzantka, trochę trzeba powiedzieć, wschodnia.
Ale była partyzantka w czasie wojny i taka, też pamiętam taki obrazek z życia, że przyszli, zapukali tak ostro. Tato wyszli z domu do sieni i od razu biorą do stajni. Gdzie macie bydło, świnie, krowy?! I od razu do żłoba, i odpinają. Patrzą, że dobytku jest dość dużo, trzeba to dać, bo my potrzebujemy jeść. No to ja poszedłem za tatą, żeby popatrzeć co się tam dzieje. To ja idę w nocy z płaczem, na tym progu staję i płaczę. A tato się tam targuje z tym człowiekiem, który odpina to bydło w stajni. Tata mówi, że mają sześcioro dzieci, że są sami, bo mama umarła wcześniej, że nie mogą im tego dać, i tak dalej. No i odpuścili. Ale to było. U nas odpuścili, to poszli do sąsiada. To już była wojenna partyzantka. To już była partyzantka taka, że trzeba powiedzieć, była związana z wojskami, które szły frontem, z rosyjskimi wojskami.
Seweryn Kosowski: A co możecie powiedzieć o akcji „Wisła”. Kiedy ten haniebny i smutny dzień dla Waszej wsi nadszedł? Czy pamiętacie, kiedy Was wygnali? Jak do tego doszło? O której godzinie? Ile mieliście czasu, żeby się załadować, i co zabraliście ze sobą?
Ł.W.: Pamiętam nie za wiele, choć ten dzień wygnania zapamiętałem dość dobrze. Bo tak, jak powiedziałem wcześniej, dużo dyskusji było takich, że rodzice nie mieli czasu rozmawiać między sobą, bo raz, że było bardzo dużo roboty, robota goniła każdego gospodarza. Ale była taka, jak to mówią po łemkowsku, hutka (wieść). Idzie wieść wsiami, że będą wyganiać, ale nie zawsze ludzie wierzyli, że to będzie prawda. Dlaczego? Za co? Potem zebrania robią na wsiach ludzie i sołtysi i rozmawiają o tych sprawach, że coś tam takiego jest na Łemkowynie, że już tamte wsie wygnali, tamci już poszli, tamci poszli. No, ale nikt nie wierzył, że to przyjedzie i do nas. Ludzka natura jest taka, że się mu zdaje, że jak bieda jest daleko, to do niego nie przyjdzie. No, ale coraz bardziej się zbliżało. Nasze wsie były wygnane, te: Florynka, Binczarowa, Bogusza, Krużlowa, gdzieś het na samym końcu, jak już wszystkich powyganiali. (…) Nikt nie wiedział, co będzie. Aż faktycznie, że przyszedł ten dzień. Pamiętam tylko taką rzecz, tak że rozmowa była o tym w rodzinie i między sąsiadami. Fakt był taki, że ludzie nie do końca wierzyli, że ich wywiozą. To jest też prawda. A ostateczny fakt przyszedł, że się ziściło czyjeś, a nasza gorycz przyszła. Rano, to był 29 czerwca, wydaje mi się, że to była niedziela, już w tej chwili nie powiem. Już w domu tato słyszeli, że coś się dzieje. W nocy nie spali jak zawsze. Chodzili po domu. Coś jakby to przez ciało czuli, że coś gdzieś będzie. Może więcej wiedzieli od nas wszystkich w domu i sąsiadów… Przewidywali może, że to już się spełni. No i faktycznie rano my powstawaliśmy, słońce tak ładnie świeciło, czerwone takie, jak w to lato, co u nas teraz jest. Ja pamiętam taką rzecz, że wyszedłem z domu, bo wszyscy obudziliśmy się. Jakaś ta noc była taka dziwna. Budziliśmy się wszyscy. No i wyszedłem na dwór, do sieni, otworzyłem drzwi i słońce takie ogromne czerwone. Wydawało mi się, że ja tego słońca nigdy nie widziałem, chociaż ono zawsze świeciło. A w ten dzień to słońce było jakieś inne. Jakieś takie bardzo czerwone, krwawe. No ale wracam do domu i mówię: Tato, dlaczego to słońce jest dzisiaj takie ogromne? A tato mówi tak: A, dziecko, wydaje ci się. Będzie dobry dzień. To samo… No, ale za jakiś czas, niedługi, jest dwóch żołnierzy na podwórku, przed domem, na koniach. Polskie wojsko. Karabiny, pistolety i bicze, na koniach. Przyszli już puk, puk. Gospodarz wychodzi. Proszę się zbierać, wychodzić, opuścić dom, składać wszystko, co możecie, na wóz i opuszczać. Za dwie godziny będziemy tu znowuż. Powinniście jak najszybciej poskładać to, co możecie, co macie, co jest dla was najważniejsze, i będziecie musieli opuścić dom. Żebyśmy nie musieli was wyciągać, bo nikt nie może zostać w tym domu. I dalej pojechali do sąsiadów. To samo u drugiego sąsiada, trzeciego. Tego wojska było we wsi bardzo dużo. A wieś nasza była wielka, rozciągnięta.
Tata mówi: Nie ma rady, musimy opuścić dom, gdzieś nas wyganiają. Babcia mieli wtedy 77 lat i mówią: Ale Włodzimierz, gdzie pójdziemy? Dlaczego nas wyganiają, za co? Najstarsza siostra, bo mamy już nie było, to też mówiła: Co żeśmy zawinili, że musimy wszystko zostawić i iść, a to jak tu zostawimy, to co będziemy mieć? Zaczyna się konsternacja, wszyscy są w bardzo ciężkim nastroju, smutnym. Nie do opisania. To jest sprawa psychiczna, psychologiczna, duchowa, której się nie da wypowiedzieć takimi słowami, opisać, tak żeby to oddał ten moment, jaki w tym samym czasie był. A tato mówi tak: Nic nam nie zostaje, tylko chodźmy, jak zawsze, przed te obrazy i pomódlmy się, żebyśmy mieli chociaż jakąś tą drogę, żebyśmy mogli gdzieś tam w nieznane dojechać. No to wszyscy poklękaliśmy jak zawsze i modliliśmy się, bo Łemkowie byli bardzo religijnymi ludźmi i zawsze się modlili. Ale po tej modlitwie, widziałem, że temu ojcu mojemu łzy płyną, ciekną, chociaż był to wojskowy chłop i przeżył pierwszą wojnę, przeszedł cały front, dom nowy zbudował, drzewa dla córki naciął, dla syna, naskładał szwałów, tak że drugi dom stał obok tego domu. (…) Nie zbudował nic. Wszystko zostało i przepadło i do dziś nie wróciło. I tak przepadły domy i dobro, które tam było. I las, który był, i pola, a było tego dość dużo – 3,5 hektara lasu na gospodarza, to było dość dużo. I dziś nie ma człowiek prawa się o to starać.
Łukasz Woźniak – urodził się w 1937 roku na zachodniej Łemkowynie, we wsi Binczarowa. Po wygnaniu żył razem z rodziną we wsi Trzmiel, o której pisał m.in. w serii opowiadań publikowanych w „Besidzie”. Był jednym z założycieli Stowarzyszenia Łemków, jest wieloletnim członkiem tej organizacji. Jest pierwszym, i jak na razie jedynym, nauczycielem języka łemkowskiego w Legnicy i okolicach.
Zdjęcie podpisane: OSTATNIA WIELKANOC W BINCZAROWEJ, 1947 R.