Maria Honczaryk z Hańczowej, 86 lat.
Pamiętam jak ładowali na wozy. Konia wzięli, dwie krowy, a resztę – kury czy gęsi, to wszystko zostało, kot, pies – no wszystko zostało. Pełna piwnica ziemniaków – bo tak się rodziły. Jedne jedliśmy, inne jeszcze nie dojrzały, wszystko zostało.
Kopałam ziemniaki, okopywałam je i widzę, że jedzie auto, a w nim żołnierze. My mieliśmy dom tak koło drogi, a za drogą było nasze pole. Mama obiad gotowali. Auto stało. Ja tak patrzę, a ono do mnie jedzie. Przyszedł do mnie jeden żołnierz i mówi: Dziecko rzuć tę motykę, bo te ziemniaki jeść nie będziecie…dwa dni… i mówi …was nie ma… I tak było. Ja przyszłam do domu i mówię, że żołnierz mi powiedział żebyśmy ziemniaków nie okopywali, że jeść ich nie będziemy, że nas na zachód wygonią. Nie uwierzyli. A za dwa dni… Ale już nie poszli okopywać ziemniaków. Jak do Rosji ludzie szli, to też namawiali, też żołnierze byli. I mówili: Nie pójdziesz na wschód, pójdziesz na zachód… Dziesiątego czerwca 1947 roku nas wygnali.
Tato dawali skrzynię na wóz, a jedna z takiego mizernego domu – swoje rzeczy do nas do domu. Jeszcze nie odjechaliśmy. Tak się mijali w drzwiach ze skrzyniami. Jeszcze jej mama mówili, że pełną piwnicę ziemniaków zostawiamy. To kazali jej dawać krowom, żeby się nie zepsuły. Do jednego domu się raz wprowadzili, potem do drugiego. Jak był w marnym stanie, to sobie rozbierali i palili. Do lasu po drzewo nie szli, bo mieli gotowe.
Najpierw przywieźli nas do Łosia, bo dalej już nie pojechali, bo noc była. A jak zaczęło lać, grzmieć… Mama urodzili siostrę, trzy dnia miała. To na wozie na skrzyniach siedzieli. W Łosiu lało jak nigdy, a tu dziecko malutkie, co to trzy dni… Tato nas pod wóz dali i czymś tam nas przykryli, żeby tak nie przelało. Mieli jakiegoś znajomego i on nas przyjął na ganek. Na ganku mama z tą małą, Melką, a my koło mamy i tak kucając zasnęliśmy, bo to dziećmi byliśmy jeszcze. A potem do Gorlic. Tam już były namioty na tej stacji kolejowej i tam nas dali. Nie wiem ile nas tam trzymali, jakiś tydzień. Jedliśmy chleb, co z domu wzięliśmy, i pili wodę. Nikt z miasta nie przyszedł z niczym. Tylko policjanci czy żołnierze chłopów łapali i wołali. O różne się pytali – czy był w partyzantce, czy to, czy tamto. No to każdy mówił, że nie był – bo nie był. Kto był ze wsi w partyzantce? Nikt nie był. Tatę też wzięli. Pokazują im nakaz, dokumenty, oni podbili i to spadło na ziemię. Kazali zbierać. Jak zbierali, to jeden z jednej strony, drugi z drugiej i pasami bili… I potem, jak już dobrze ich pobili (mieli siwe plecy, krzyże), to kazali, żeby kogoś innego zawołali. Sami nie szli, żeby łapać. Tylko kazali wołać, grzecznie, że wszystko dobrze. Ale tato nie dali nikogo. Do tego czasu, zanim umarli, mówili, że mieli czyste ręce. Uciekli pomiędzy wagony. A my nic nie wiedzieliśmy. Mama nie wiedzieli co się stało, że ich nie ma. Tu małe dziecko, a tato tam gdzieś poszli i ich nie ma. A oni uciekli, bo nie chcieli nikogo tam dawać.
Cała Hańczowa tam była. Tylko dwie rodziny zostały. Jeden był leśniczym, należał pewnie do partii czy do czegoś, i drugi taki mieszany. Razem z nami była Wysowa. I tak potem gnali… wieźli, takim jak dziś pociągi towarowe jeżdżą. Krowy i ludzie. My to jeszcze tych krów nie mieliśmy, była z nami jedna rodzina z Wysowej, a wagon był dość taki duży. A dwie krowy mieliśmy w innym wagonie. I tak nas wieźli dwa tygodnie do Świebodzina.
Zatrzymaliśmy się w Oświęcimiu. Tam znowu przesłuchiwali. Kto tam już poszedł, to… ciężko było. Taką piosenkę ułożyli: …przywieźli nas nad Oświęcim, tam była rozłąka / ojców od dzieci brali, tam był żal i męka… Tam albo wzięli, albo puścili, albo nie puścili. Przepadł i już nie wrócił. Brali do łagru, takiego, że już go nikt potem nie widział.
Tam w naszym wagonie była taka dziewczyna z Wysowej. Przyszedł do niej narzeczony i przyszedł też żołnierz. Na skrzyni siedział. Młody chłopak to był. Kazali mu zejść. Do dziś go nikt nie widział. Sprzątnęli go…
Potem znowu jak nas do Świebodzina przywieźli … O Boże… Na stacji byliśmy, ja wiem, dwa tygodnie, zanim znaleźli jakieś miejsce. Czekaliśmy z mamą na stacji, tato poszli szukać mieszkania. Aż dopiero jak znaleźli to poszliśmy.
Przywieźli nas na obczyznę, do chaty niemieckiej
Smutno tutaj, niewesoło, tu żyć będziem wiecznie
Przywieźli nas na obczyznę, po jednym rzucili
Jak wiatr słomę zostawili, nasze ślady zakryli
Rozrzucili po jednym, próbują ślady zakrywać
a my, Łemkowie, brat brata, w świecie się będziemy szukać.
Potem mieszkanie dostaliśmy, ale takie, że koło swojego mieszkania pewnie ze trzy dni, albo cztery, siedzieliśmy na dworze, a mama z tatą sprzątali. Jak ktoś szedł to się tam załatwiał. I musieli to wyczyścić, szyby dać – kupić. Potem przenieśliśmy się, tato kupili nowy dom. Do dziś ten dom tam jest. Tam moja córka jest, za Świebodzinem dziewięć kilometrów. Taki ładny dom był poniemiecki. To tam było dobrze i do dziś niektórzy tam są.
My byliśmy we wsi Lubrza. Pewnie z dziesięć rodzin nas tam było. Jak przyszliśmy, to jeden do drugiego, co już tam byli… Bo to było tak, tato mieli znajomego z Grybowa, który wcześniej już tam poszedł, nie wiem jakim cudem, Święs mu było, i on mówił, że jak jechaliśmy, to jeden sąsiad do drugiego szedł i mówił, żeby bez siekiery nie spał, bo tu bandytów wiozą. Mówił, że wszyscy z siekierami spali. Jeszcze słońce dobrze za górę nie zaszło, to już tak człowiek pilnował, żeby do domu dojść, bo potem to już tylko cegły leciały…Wieś była zbombardowana, zniszczona, cegieł było pełno. Tak było… Bardzo ciężko było, a ludzie nic nie byli winni… nic… A oni tak namawiali żeby się przyznać, że się było w partyzantce. No, ale jak się przyznać, jak nie był!?
Potem już się tak Ci sąsiedzi zapoznali z nami, to się żenili razem. Do kościoła chodziliśmy. Raz, na początku, w kościele ksiądz powiedział, to na Wielkanoc było, że będzie i ruski, dla tych ludzi, co tu przywieźli. To albo on poświęci nam w kościele, a jak nie, to jak będziemy chcieć, to żebyśmy sobie do kogoś do domu przynieśli i on tak samo zrobi, jak i innym. Mówił, że ludzie byli niewinni. Jak on potem wyszedł z kościoła, jak go ludzie obsiedli… to się zdawało, że go sprzątną. A potem, jak były panny, kawalerowie – wszystko się pożeniło, wszystko pomieszane. Potem nam już do końca było dobrze.
Chodzili ludzie do lasu na początku, w pierwszym roku, do sadzonek, a potem znaleźli sobie robotę w fabryce. M-12 się to nazywało, tam korki robili. I bardzo dobrze było. Tato robili też na stacji.
W ’58 roku wróciliśmy, to znaczy ja jeszcze rok zostałam w fabryce. Szkoda mi się było zwalniać, ale znowu szkoda też mi było rodziców. Nie do swojego domu wróciliśmy, ale do znajomych. A potem znowu przeprowadzaliśmy się do innego. Trzeba było oknem wchodzić, bo drzwi zamknęli. A potem się wybudowali i już mieli swoje. Moje dwie siostry zostały w Świebodzinie. Jedna wyszła za mąż, druga początkowo została, ale potem kupili czy wybudowali dom w Sączu, jedna wróciła do Hańczowej.
Osadnicy już wiedzieli, że ludzie będą wracać, na swoje, to łagodnie przyjmowali, ale odstąpić nie chcieli, ani nawet żeby sobie do domu poszli popatrzeć, to nie puściła ta osadniczka. Byliśmy z tatą. Prosiliśmy, że nic nie chcemy, tylko żebym zobaczyła, bo pamiętałam jaki dom mieliśmy. Teraz go nie ma, tego domu, bo na tym miejscu wybudowała nowy.
Życie nie było lekkie. Bardzo ciężkie było. Nieraz mówię do swoich dzieci, że to, co ja przeszłam, to nie ma co porównywać do dzisiaj. I tak człowiek jakoś jeszcze żyje… Jak by dziś tak było, to strach… ja nie wiem, co by się to działo.
Fot. archiwum LEM.fm